[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Za moździerzami, niedaleko po prawej; był mały język dżunglowego podszycia.Mając dwóch lekko rannych na wyraźny rozkaz porucznika Culpa, w dymie, huku i zamieszaniu (moździerze japońskie nadal strzelały tu i ówdzie, starając się ich wymacać) rozmontowali broń i pobiegli do tego schronienia długim, nierównym, spoconym szeregiem.Mieli się tam zebrać i znowu, zająć pozycję po drugiej stronie.I właśnie wtedy to się zdarzyło – pomyślał Mazzi w desperacji po raz tysiączny.Z podstawą moździerza w jednej, a karabinem w drugiej ręce, biegnąc gdzieś niedaleko prawego końca linii, Frankie Mazzi obrócił się tyłem, by przebić się plecami przez smagającą go po twarzy zasłonę liści.Po jej drugiej stronie obrócił się na powrót do przodu i nagle poczuł, że nadział się na coś, co go złapało i przytrzymało.Wiedział, co to jest, ale nie mógł myśleć dość jasno, by sobie z tym poradzić.Jakaś rzecz chwyciła go za pas amunicyjny przy prawym biodrze… Nie mogąc w to uwierzyć, szamocząc się i klnąc, słysząc kule, które ze świstem przelatywały dokoła przez krzaki, trwał uwiązany, z podstawą wciąż w jednej ręce, a karabinem w drugiej.Gdyby je rzucił, mógłby się wyplątać i potem je pozbierać, ale przyszło mu to tylko mgliście do głowy.Z rozszerzonymi, wybałuszonymi oczyma, z ustami rozwartymi jak jama pełna zębów, szamotał się i szarpał bez końca w jakimś pozaczasowym świecie, w którym jedynymi wymiernymi momentami normalnego, żywego czasu, przelatującymi niby błędne, czerwone błyski jakiejś szalonej latarni nocą na morzu, były nieregularne trzaski kul przeszywających zarośla.I tak tam tkwił z podstawą i karabinem wciąż bezsensownie trzymanymi w rękach.I wiedział, że będzie tam nadal, kiedy nadejdą, zastrzelą go, ugotują i zjedzą.Dwaj ludzie z sekcji moździerzy minęli go biegnąc pośpiesznie, na nic nie pomni, więc zaczął wykrzykiwać raz po raz słabym, ogłupiałym, żałośliwym głosem te same słowa: „Na pomoc!” Nawet dla jego własnych uszu brzmiało to śmiesznie i beznadziejnie.–Na pomoc! – zawodził bezsilnie.– Na pomoc! Na pomoc!Tills był tym, który zawrócił po niego.Też z błyszczącymi dziko oczami nadbiegł pośpiesznie, przygięty, zobaczył, co się dzieje, i oswobodził go.Mazzi przez cały czas miotał się i napierał do przodu.Tills po prostu popchnął go w tył o dwie stopy i gałąź puściła.A potem obaj pobiegli schyleni, zaś kule wciąż szyły dokoła nich po zaroślach.Raz Tills zerknął na niego, rozchylił wargi w drwiącym uśmiechu, wypluł ślinę brunatną od prymki tytoniu do żucia, którą miał w ustach, i pobiegł dalej.Kiedy dojrzeli światło słoneczne po drugiej stronie, kule już nie nadlatywały.A kiedy wydostali się na jaskrawe, bijące w oczy słońce, ujrzeli o jakieś trzydzieści kroków innych żołnierzy, którzy już rozlokowywali moździerze i nastawiali poziomice.Ruszyli ku nim teraz wolniej, Tills z karabinem przez plecy i lufą moździerza trzymaną w ramionach jak dziecko, Mazzi zaś nadal z podstawą w jednej, a karabinem w drugiej ręce.Ktoś dał im znak, żeby się pospieszyli.–Tylko nie myśl, że przez to bardziej cię lubię – rzekł Mazzi ponuro.Był pewien, że Tills się wygada.A teraz, kiedy stał pijany przed namiotem Łowcy Chwały Banda, był tego równie pewien.Wszyscy dowiedzą się i uśmieją z jego kompromitacji.Na myśl o tym chwytały go kurcze w żołądku.–Wyłaź, ty skurwysynu! – krzyknął dziko w charakterze wstępu.Z zaciemnionego namiotu tylko nikła smużka światła wypełzała ku czekającym na zewnątrz.Wewnątrz nic się nie poruszało.–Powiedziałem: wyłaź, tchórzliwy gównojadzie! Wyłaź i dowiedz się, co ludzie z twojego oddziału myślą o tobie! Chcesz wiedzieć, co myślimy? Nazywają cię Bandem Łowcą Chwały! Wyjdź i zgłoś nas ochotniczo jeszcze do czegoś innego! Zrób tak, żeby nas więcej zginęło! Dostaniesz kapitana za to, żeś nas zaprowadził do Bula Bula, co? Ile medali uzbierasz za tę zaporę, Łowco Chwały?Inni zaczęli się także gromadzić dokoła, ich wyszczerzone zęby bielały w jasnym świetle księżyca.Świadom ich obecności, Mazzi szalał dalej, kroczył tam i z powrotem, wymachiwał chudymi rękami, piętrzył z ogromnym artyzmem zniewagi i wyzwiska w coraz wyżej wznoszący się domek z kart jego imaginacji.Dwukrotnie rozległy się przytłumione wiwaty uśmiechniętych ludzi w jasnym świetle księżyca.Jednakże nikt inny nie wysunął się naprzód.Natomiast słychać było bulgotanie butelek whisky.–Jesteś huj, Band! Bydlak! Wyłaź, to sam cię załatwię! Każdy w tym oddziale nienawidzi cię jak zarazy! Wiedziałeś o tym? No i jak się z tym czujesz, Band, jak się z tym czujesz?Wreszcie światło w namiocie zgasło.A potem podniosła się klapa i Band stanął w wejściu opierając się, ręką o płótno.Chwiał się lekko, był mniej więcej tak samo pijany jak oni, a w drugiej ręce dyndała mu butelka whisky.Miał zsunięty na tył głowy ten poharatany hełm z dużą dziurą, który sobie zachował od ostatniego dnia na Tańczącym Słoniu i osobiście pokazywał prawie każdemu w oddziale.Jasne światło księżyca padało mu prosto w twarz, błyskając na stalowej oprawie okularów, zza których jego powiększone przez soczewki oczy wpatrywały się w nich mrugając z wolna dziwnie, we właściwy mu sposób.Nie mówił nic.Za nim stał jego ciemnowłosy, złośliwy i złośliwie wyglądający, perkatonosy włoski zastępca, znowu trzymając karabin.–Myślisz, że ten pierdolony hełm coś znaczy? – wrzasnął Mazzi.–Myślisz, że ktoś dba o ten pieprzony hełm?Band nadal nic nie mówił.Patrzał na Mazziego – i pozostałych – twardo, prosto w oczy, ale wciąż z owym dziwnym, powolnym mruganiem powiek, które mu było właściwe i które przypominało mruganie somnambulika.Ludzie zaczęli wycofywać się z wolna, nieporadnie.Uciecha się skończyła.–Wracajmy i weźmy się do porządnej popijawy – ktoś mruknął.Wkrótce nie było już nikogo poza wierną grupką nowojorczyków, lecz Mazzi szalał dalej.–Myślisz, że ten pierdolony bohaterski hełm ma jakieś znaczenie przy wszystkich porządnych ludziach, którzy naprawdę nie żyją? – wrzasnął Mazzi.–Chodź, Frankie – szepnął Suss.Mazzie wyrwał mu się.–I właśnie to myślimy o tobie! – podsumował krzykiem.–A teraz oddaj mnie pod sąd wojenny! – I odmaszerował dumnie.Jego mały nowojorski klan gratulował mu przez całą drogę do namiotów, tłocząc się doń, by go poklepać po plecach i uścisnąć mu rękę, tworząc coś w rodzaju komety hełmów, ze zwężającym się ogonem i Mazzim jako jej głową.Mazzi chichotał radośnie.–Ale mu nagadałem! – powtarzał każdemu, kto się nawinął.–Ale mu nagadałem!Inni wysuwali się z cienia księżycowej nocy, z butelkami w rękach, aby dorzucić swoje pijackie pochwały.Teraz, kiedy nie mieli już przed sobą milczącej twarzy Banda z wolna mrugającego powiekami, uciecha powróciła.–I nie pisnął ani słowa – chichotał Mazzi.A potem nagle ujrzał wprost przed sobą szyderczą, uśmiechniętą twarz Tillsa i to go nagle znów pogrążyło w apatię.–Nagadałem mu, nie ma co – bąknął głucho do następnego winszującego.–Jasne, że tak! – powiedział jego nowy satelita, Gluk.Tills wypluł brunatną ślinę kątem uśmiechniętych ust.I on także się zmienił od pierwszych tygodni.–Nic nikomu nie nagadałeś – warknął z uśmieszkiem.– Nic a nic.A ja wiem swoje.– Mazzi poczuł w sobie zupełną pustkę.Nie musiał.Tills rozpowiedział całą historię.W ciągu długiej, orgiastycznej nocy i pijackiego dnia, który nastąpił po niej, dopóki whisky się nie skończyła, Tills łapał za guzik prawie każdego w kompanii i opowiadał o Mazzim unieruchomionym, spanikowanym, bezradnym [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • windykator.keep.pl
  • Strona pocz±tkowa
  • Martin Bobgan, Deidre Bobgan James Dobson's Gospel of Self Esteem & Psychology (1998)
  • Elle Saint James Mail Order Bride For Two (pdf)(1)
  • Christina James [DI Yates 03] Sausage Hall (v5.0) (epub)
  • Nowa Era Jedi 19 Luceno James Jednoczšca moc
  • James Barclay Saga o Krukach 02 Cień w południe
  • Grippando James Jack Swyteck 08 Wieczny uciekinier
  • NEJ 5 Luceno James Agenci Chaosu II Zmierzch Jedi
  • Chase James Hadley Tajemnicę weŸ do grobu(1)
  • 1176329725
  • Hamilton Laurell Anita Blake 06 Taniec Âśmierci
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rolas.keep.pl