[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie ruszyłasię z miejsca.- Caroline!- zawołałem cicho.-Naprawdę nie mogę dłużej276zostać.Porozmawiaj zmatką, dobrze?Ona.ona myśli, że chcemyuciec, czy coś w tym stylu.Nie odpowiedziała.- Przecież nie chcemy uciec, prawda?- dodałemciszej.Zacisnęła palce na poręczy ilekko potrząsnęła głową.- Dwoje rozsądnychludzi - odparłarównie cicho.- To nie wchodziw rachubę, prawda?Nie widziałem dokładniejej twarzy.Mówiła cicho, ale spokojnie,nie wyczułem w jej głosie cienia kpiny.Ale bądz co bądz czekałatu na mnie; przyszło mi do głowy, żemoże nadal czeka, aż wejdęposchodach, podejdę do niej i przełamię impas, kładąc kres pytaniom i wątpliwościom.Lecz gdypostąpiłem naprzód, nie wytrzymała:na jej twarzy odmalował się niepokój - dostrzegłem go, mimo cienia- i odruchowocofnęła się o krok.Pokonany zszedłem zeschodów.I rzuciłem niezbyt przyjaznymtonem:- Owszem, wchwili obecnej niespecjalnie.- Po czym założyłemkapelusz ipokonując opór starych drzwi, wyszedłem na zewnątrz.Zatęskniłem za nią niemal od razu, ku swej niewysłowionej irytacji, a znużeniei upór kazałomi chwilowo daćza wygraną.Przezkilkadniskrzętnie unikałem Hundreds,nadkładając drogi i trwoniącw rezultacie benzynę,poczym nieoczekiwanie spotkałem je na jednejz ulic Leamington.Przyjechały na zakupy.Nie starczyło mi przytomności umysłu, by udawać, że ich nie zauważyłem, toteż przezpięć,dziesięćminut prowadziliśmy cokolwiek wymuszonąpogawędkę.Caroline miałana głowie tę swoją kretyńską, wełnianączapkę orazjadowicieżółty szalik, któregowcześniejnie widziałem.Była blada,nieefektowna ipowściągliwa; ochłonąwszy z pierwszego zaskoczenia,uświadomiłemsobie ze smutkiem, że jesteśmy jak dwoje obcych sobieludzi.Nie ulegało wątpliwości, że rozmawiałaz matką, któraanisłowem nie nawiązała do mojejostatniejwizyty; wszyscy troje zachowywaliśmy się tak, jakby w ogóle doniej nie doszło.Na pożegnanie277.uniosłem kapelusz, ot, zwykły przejaw kurtuazji wobec przypadkowonapotkanych znajomych.Następnie powlokłem się do szpitala,gdziewdałem się w awanturę z najbardziej kłótliwą siostrąoddziałową.Przez paręnastępnychdni rzuciłem się w wir pracy, nie dającsobie ani chwili na jałowerozmyślania.Nagle mi się poszczęściło:rada, w której zasiadałem, miałazaprezentować wyniki swoich badańna konferencji wLondynie, a że delegat zachorował, wyznaczonomnie na jego miejsce.Wobec niejasnej sytuacji z Caroline postanowiłem skorzystać z okazji: konferencja była długa iwiązała sięz kilkudniowym pobytem w roli obserwatora na oddziale jednegoz londyńskich szpitali,toteż po raz pierwszy od kilku lat całkowicieoderwałem się od pracy, przekazując pacjentówGrahamowi i naszemu stażyście, Wise'owi.Wyjechałem z Warwickshire piątego lutegoi zabawiłem w Londynie bliskodwa tygodnie.Moja nieobecność nie mogła istotniewpłynąć na życie mieszkanek Hundreds, wprzeszłościbowiem też zdarzały się okresy, kiedynie zaglądałem tam przez dłuższy czas.Jednakże dowiedziałem siępózniej, że bardzoim mnie brakowało.Przypuszczalnie nauczyły sięna mnie polegać ilubiły poczucie, iż zawsze jestem pod ręką, gotów\vkażdejchwili służyć im pomocą.Moje wizyty łagodziły ich samotność, która obecnie doskwierała im w dwójnasób.W poszukiwaniurozrywki spędziły popołudniew Lidcote u Billa i HelenDesmondów,anastępniewieczór u starszej panny Dabney.Innego dnia pojechałydo Worcestershire z wizytą do starych przyjaciół rodziny.Lecz owapodróż pochłonęła większość ich zapasówbenzyny, a potem znówprzyszły deszcze ipodróże wiejskimi drogamistały się bardzo uciążliwe.W obawie o swoje zdrowie pani Ayreswolała nie wychodzić z domu.Zkolei Caroline nie mogła sobie znalezć miejsca: wkładała kalosze i prochowiec, i zabierała się dopracy.Spędziła parędni z Makinsem na farmie, pomagającprzy pierwszym wiosennymvvysiewie.Następnie skupiła się na ogrodzie: naprawiła z BarrettemZniszczony płot i zajęła się zatkaną rynną.Ostatnie zadanie kosztowało ją wiele trudu ifrustracji, uświadomiła sobiebowiem ogrom278wyrządzonych przez wodę szkód.Odetkawszy rynnę,udałasię wrazz matką na obchód wschodniej części domu.Znalazły niewielkieprzecieki w dwóch pomieszczeniach, w jadalni i"buciarni".Następniezajrzały do salonu.Uczyniły to raczejniechętnie.Dzień po feralnym pazdziernikowym przyjęciu pani Bazeley wraz zBetty próbowaływyszorowaćdywan i sofę ze śladów krwi:przez dwie,trzy godziny wynosiły wiadroza wiadremmętnej, różowawej wody.Pózniej jakoś nikt nie chciałtam zaglądać, zresztą domownicy mieli inne sprawyna głowie: aferazCyganem,kłopotyzdrowotne Roda.I salonpopadłw zapomnienie.Ominęła go nawet gorączkowa krzątanina Caroline, która przetrząsnęła cały dom w poszukiwaniurzeczy na sprzedaż, jak gdyby cośna kształt przesądnego lęku powstrzymało ją przedzakłóceniemmuspokoju.Teraz przeklinały swe niedbalstwo, gdyż skala zniszczeń przeszła ichnajśmielszewyobrażenia.Zdobiony sufit tak napuchł od wody,iż zdawałsię wprostchylić ku podłodze.W paru innych miejscachdeszczprzedostał się szczelinami w gipsie, doszczętnie moczącmebleidywan.Na szczęście klawikord nie ucierpiał, lecz żakardowatapicerka jednego ze złoconych krzeseł była wopłakanym stanie.Na domiar wszystkiego chińska tapeta odwinęła się z pordzewiałychpinezek powciskanychprzezCaroline i zwisała płatami z zawilgoconejściany.- No tak - rzuciła z westchnieniem Caroline, ogarniając wzrokiemcały bałagan.- Przeszliśmy próbęognia.Wygląda na to, że próbawody też była nieunikniona.ZawołałyBetty ipanią Bazeleyi kazały im rozpalić w kominku,następniewłączyły generator,przyniosły grzejniki i poświęciły dwa dnina gruntowne wietrzenie pokoju.Wiedziały, że z sufitem nic nie zrobią.W żyrandolu nagromadziło się pełno mętnej wody;zatrzeszczałostrzegawczo, gdy próbowałygowłączyć,więc dały sobie spokój.Lostapety był przesądzony, ale dywan rokował pewne nadzieje, podobniejakwiększość mebli,któremożna było wyczyścić, a następnie przy279.kryć.Caroline też zabrała się do pracy, przywdziawszy stare spodniei związawszy włosy sznurkiem, alestan pani Ayres znów pogorszył sięnieco i mogła tylko bezczynnie patrzeć, jak ogałacają pokój zresztekdawnej świetności.- Twojej babci pękłoby serce- oznajmiła drugiego dnia, przesuwając międzypalcaminieodwracalnie zniszczonezaciekami jedwabnezasłony.-Nic na to nieporadzimy - odparła ze znużeniem Caroline.Długotrwały wysiłek dawałjej się we znaki.Zmagała się właśnieze zwojem filcuprzyniesionego z góry, by przykryć nimsofy.- Pokójprzeżył swoje i już.Matka spojrzałana niąz wyrzutem.- Mówisz, jakbyśmy robiły z niego mauzoleum!-Niezła myśl!Możemypoprosić o dotacjęradę miasta.Damgłowę, że Babb chętnie się tego podejmie.No co za.- Rzuciłafilc.-Przepraszam, mamo.Nie chciałam cię urazić
[ Pobierz całość w formacie PDF ]