[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie wiem i nigdy nie będę już wiedział, co wówczas na tej nędznej ławceobiecywałem nieszczęśliwemu człowiekowi.Moje słowa budziły w nim pragnienie, by usłyszeć coś więcej, zaś jego pełne nabożeństwa milczenie ichciwa uwaga podniecały mnie, aby rzucać coraz to nowe obietnice.Obydwaj nie widzieliśmy błyskawic, wybuchających błękitem dookoła nas,nie zważaliśmy na coraz grozniejsze grzmoty.Siedzieliśmy przyciśnięci dosiebie, mówiąc i słuchając, słuchając i mówiąc, ja zaś wciąż od nowazapewniałem go z najszczerszą wiarą:  Tak, tak, ona wyzdrowieje, będziewkrótce zupełnie zdrowa, z całą pewnością zupełnie zdrowa  a mówiłem todlatego, aby wciąż słuchać tego jękliwego:  Ach! oraz  Bogu niech będądzięki! , aby czuć tę upajającą ekstazę szczęścia.I kto wie, jak długosiedzielibyśmy tak razem, gdyby nagle nie zadął gwałtowny wicher, zwyklepoprzedzający burzę i torujący jej drogę.Drzewa zgięły się, aż pniezaskrzypiały, kasztany zarzuciły nas kanonadą swych pocisków, a olbrzymiachmura kurzu pochwyciła nas w swój wir. Do domu! Teraz musi pan jechać do domu!  wykrzyknąłem, zaśKekesfalva nie stawiał oporu.Moje słowa pocieszenia wzmocniły go i uzdrowiły.Już teraz się niechwiał; nieomal pędząc, nieomal w popłochu pobiegł do czekającegosamochodu, a szofer pomógł mu wsiąść.Dopiero teraz uczułem ulgęwiedząc, że starzec jest bezpieczny, że go pocieszyłem  biedny, wstrząśniętyczłowiek będzie mógł wreszcie zasnąć spokojnie, szczęśliwie, głęboko.Lecz oto w krótkiej tej chwili, gdy szybko otulałem mu nogi pledem, abysię nie przeziębił, stało się coś przerażającego.Nagłym, szybkim ruchemchwycił obydwie moje ręce, prawą i lewą, i zanim zdołałem się obronić,podniósł je do ust, całując na przemian to lewą, to prawą, to prawą, to lewą. Do jutra, do jutra!  wyjąkał i już samochód pędził, jak gdyby gouniósł zimny, nadlatujący wiatr.Stałem osłupiały.Lecz oto spadły pierwsze krople  zaszumiało,zadzwięczało, na czapkę posypał mi się gęsty grad, a kilkadziesiąt krokówdzielących mnie od domu przebiegłem już w ulewnym deszczu.Gdyprzemoczony do nitki stanąłem w bramie koszar, olbrzymia błyskawicarozświetliła burzliwą noc, a za nią z taką silą huknął piorun, jak gdybyspadło z nim pół nieba.Widocznie uderzył gdzieś bardzo blisko, bo ziemia sięchwiała, a szyby zadzwięczały.Chociaż jednak oczy moje na razie oślepłypod wpływem raptownego blasku, nie czułem się tak przerażony jak przedchwilą, gdy starzec nieprzytomny z wdzięczności chwycił i ucałował mojeręce. *Po głębokich wzruszeniach sen bywa również mocny i głęboki.Nazajutrz rano zorientowałem się po stanie, w jakim się obudziłem, jakdalece naładowana dusznością atmosfera przed burzą oraz elektrycznenaprężenie nocnej rozmowy oszołomiły mnie.Wypłynąłem z niezmierzonychgłębin, patrzyłem zrazu nieobecny duchem na znajomy, koszarowy pokój idaremnie wysilałem się, aby sobie przypomnieć, kiedy i w jaki sposóbzapadłem w ten sen bez dna.Lecz na uporządkowanie moich myśli niemiałem czasu  dryl wojskowy, funkcjonujący niezależnie od pamięci naużytek prywatny, a działający z niezawodną gorliwością, uprzytomnił minatychmiast, że wyznaczono na dziś specjalne ćwiczenia.Na dole słychać jużbyło trąbki, kopyta koni biły o bruk, a po niecierpliwej minie megoordynansa poznałem, że już najwyższy czas, abym się zbierał.Czym prędzejnarzuciłem na siebie przygotowany mundur, zapaliłem papierosa, pędemzbiegłem ze schodów i w chwilę pózniej na czele szwadronu wyjeżdżałem jużz podwórza.Człowiek wcielony w kolumnę nie istnieje jako jednostka; w łomociesetek kopyt nie można ani jasno myśleć, ani marzyć.Kłusując w grupie nieczułem właściwie nic innego niż radość jazdy w dzień letni, najcudniejszy,jaki można sobie wyobrazić.Deszcz zmył z nieba najmniejsze obłoczki,słońce jasno świeciło, lecz jeszcze nie paliło, wszystkie kontury występowałyostro w przezroczystym powietrzu.Każdy dom, każde drzewo, każdy kawałekpola widziało się w dalekiej perspektywie wyraznie jak na dłoni.Każdybukiet kwiatów w oknie, każda smuga dymu na dachu występowała ostrzejw tym mocnym a czystym kolorycie.Ledwo poznawałem nudną szosę  którąprzecież co tydzień podążaliśmy w tym samym tempie i do tegoż celu ponieważ listowie obrzeżających ją drzew jaśniało nad naszymi głowami nibyświeżo pomalowane, bardziej zielone i jakby obfitsze.Siedziałem w siodlelekki, pozbawiony wszelkiego duchowego ciężaru; niepokój, uczucieniepewności i głuche niezadowolenie z siebie, które mi w ostatnich dniach itygodniach tak dręczyło nerwy, gdzieś znikły.Sądzę, iż rzadko kiedy peł-niłem swą służbę tak dobrze jak owego promiennego, letniegoprzedpołudnia.Wszystko wydawało się łatwe i zrozumiałe, wszystko mi sięudawało, wszystko mnie uszczęśliwiało: i niebo, i łąki, i zgrzane konie,posłuszne każdemu naciskowi lędzwi oraz przyciągnięciu cugli, nawetwłasny głos, którym wydawałem rozkazy. Stany silnego poczucia szczęścia, jak wszystko, co upaja, dają pewneoszołomienie.Intensywne rozkoszowanie się bieżącą chwilą zawsze pozwalazapomnieć o przeszłości.Toteż kiedy po orzezwiających godzinach,spędzonych w siodle, pomaszerowałem znajomą drogą po południu dopałacu, niezbyt jasno przypominałem sobie nocne spotkanie.Cieszyłem sięwłasną lekkością serca i cudzą radością  będąc szczęśliwym, myśli się oinnych ludziach jako o istotach również szczęśliwych.Istotnie, gdy tylko zapukałem do znajomej bramy, służący, zwykleoficjalny i służbisty, przywitał mnie z jakąś specjalną serdecznością w głosie. Czy pan porucznik zechce od razu pójść na wieżę?  zapytał. Jaśniepanienka już tam czeka.Ale czemu ręce jego były tak niecierpliwe, czemu patrzał na mnie takrozpromieniony? Czemu pobiegł zaraz przodem tak zaaferowany? Co sięstało?  zadałem sobie mimo woli pytanie, stając u wejścia kręconychschodów na taras.Co się dziś staremu Józefowi stało? Przecież widzę, że paligo niecierpliwość, abym jak najprędzej był już na górze.Co się temupoczciwcowi stało?Przyjemnie odczuwać taką radość życia: przyjemnie więc było w tenpromienny dzień czerwcowy zdrowymi, młodymi nogami wspinać się poschodach i przez boczne okienka spoglądać to na północ, to na południe, tona wschód, to na zachód w szeroką dal, na okolicę skąpaną w letnim słońcu.Pozostawało mi już tylko dziesięć czy dwanaście stopni, gdy nagle zatrzymałomnie coś niespodzianego.Oto w ciemnej klatce schodowej rozbrzmiała naglelekka, płocha melodia taneczna, niesiona przez skrzypce, podkreślanawiolonczelą, a nad nią dominowała perlista koloratura kobiecych głosów.Zdziwiłem się  skądże ta muzyka tak bliska, a zarazem tak daleka, muzykajakby nie z tego świata, a jednak tak ziemska, skąd ten przebój operetkowypłynący jak gdyby z nieba? Czy w niedalekim ogrodzie przy karczmie grakapela i wiatr przywiewa ostatnie, delikatne akordy dzwięcznej melodii? Leczjuż poznałem, że zwiewna ta orkiestra płynie z tarasu, ze zwykłegogramofonu. Jakżeż to głupio  pomyślałem  że wszędzie dziś widzę cuda iczary! Przecież na tak wąskim tarasie nie można zainstalować całejorkiestry! Ale jeszcze parę stopni i znów ogarnęła mnie niepewność.Bezsprzecznie na górze grał gramofon, ale jednak [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • windykator.keep.pl
  • Strona pocz±tkowa
  • stefan, eromski przedwiosnie www.przeklej.pl
  • Stefan Grot Rowecki Wspomnienia i notatki autobiograficzne
  • Sendker Jan Philipp Sztuka slyszenia bicia serca
  • Zeromski Stefan Trylogia nadmorska.(m76)
  • Wiechecki Stefan (Wiech) Cafe pod MinogÅ¡
  • Shepard Sara Pretty Little Liars 07 Bez serca
  • 28 Koontz Dean Mroczne Âœcieżki serca
  • Stefan Å»eromski Ludzie Bezdomni
  • Stefan Chwin Panna Ferbelin
  • 51 6310
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ayno.opx.pl