[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Napastnikami okazały się zwierzęta, których Chamiś ijego towarzysze nigdy dotąd nie spotkali w puszczy Ubangi.Wagdysi pędzili wprawdzie życie w napowietrznej wiosce, a z krótkichwypadów zawsze wracali do niej przed nocą, mimo to jednak postawili sobienad rzeką kilka szałasów; tworzyły one jak gdyby miniaturowy port strzegącyzgromadzonych w tym miejscu łodzi przeciwko napaściom hipopotamów,manatów czy krokodyli, od których roi się w afrykańskich rzekach.Pewnego dnia (dokładnie dziewiątego kwietnia) wybuchło w wiosceniesamowite zamieszanie.Przerazliwe wrzaski niosły się od strony rzekł.Czyżby Wagdysów zaatakowały podobne do nich istoty? Oczywiście,położenie osiedla utrudniało napastnikom zadanie.Ale gdyby im przyszło dogłowy podpalić drzewa dzwigające platformę, w ciągu kilku godzin obrócilibyNgalę w perzynę.Chamis i jego towarzysze przypuszczali, że Wagdysi mogliużywać tego sposobu w walkach z sąsiadami, nie było zatem wykluczone żeteraz spotka ich podobny odwet.Gdy tylko dały się słyszeć pierwsze okrzyki, Raggi i trzydziestu mniej więcejwojowników rzuciło się w stronę schodów.Zbiegli po nich błyskawicznie zprawdziwie małpią zręcznością.John Cott, Maks Huber i Chamiś, prowadzeniprzez Lo Mai, udali się na kraniec wioski, skąd widać było rzekę.Cel ataku stanowiły wybudowani tutaj szałasy.Szarżowało na nie stadoosobliwych zwierząt: nie hipopotamów, ale dzikich świń, żyjących nadrzekami.Wypadały właśnie z gęstwiny i gnały przed siebie, tratując wszystko,co się znalazło na ich drodze.Poprzez gałęzie drzew osłaniające skraj wioski podróżni obserwowaliprzebieg walki.Trwała ona krótko, ale wydawała się dość niebezpieczna.Wojownicy dawali dowody ogromnej odwagi.Posługując się raczejoszczepami i toporkami niż łukami, natarli z zapałem nie ustępującym furiiprzeciwników.Zwierali się z nimi, walili po łbach siekierami, przeszywalidzirytami boki zwierząt.Po godzinnym boju, kiedy woda w rzecepoczerwieniała od krwi, stado rzuciło się do ucieczki.W pewnej chwili Maks Huber miał wielką ochotę włączyć się do walki.Złatwością można by przecież skoczyć.po karabiny, palnąć z góry w środekstada, zasypać gradem kuł zwierzęta i wprawić w osłupienie Wagdysów Alerozważny John Cort, przy wydatnym poparciu Chamisa, uspokoił natychmiastrozgorączkowanego przyjaciela. Nie myśl nawet o tym powiedział. Zachowajmy taką interwencję najakiś naprawdę decydujący moment.Kiedy się ma do dyspozycji pioruny& Masz rację, mój drogi zgodził się Maks. Piorunów trzeba używaćwe właściwej chwili.A ponieważ pora burzy jeszcze nie nadeszła, niechajgromy spoczywają spokojnie w arsenale.Rozdział XVIJego Królewska Mość Mselo Tala TalaPewnego popołudnia, piętnastego kwietnia, w zachowaniu Wagdysów,zwykle tak spokojnych i zrównoważonych, nastąpiła wyrazna zmiana.W ciągu trzech ubiegłych tygodni uwięzieni w Ngali wędrowcy ani razu niemieli okazji, by wymknąć się do puszczy i podjąć na nowo marsz w kierunkurzeki Ubangi.Pilnie strzeżeni, zamknięci w trudnych do przekroczeniagranicach napowietrznej wioski, nawet marzyć nie mogli o ucieczce.Oczywiście, mieli dogodne warunki co wykorzystywał przede wszystkimJohn Cort do studiowania obyczajów tych dziwnych stworzeń stojącychpomiędzy najbardziej udoskonalonym człekokształtnym zwierzęciem aczłowiekiem.Mogli obserwować bez przeszkód, jakie formy instynktu łączyłyte istoty ze światem zwierzęcym, jaka zaś doza inteligencji zbliżała je do ludzi.Gromadzili istne skarby spostrzeżeń mogących wzbogacić dyskusje na tematteorii darwinowskich.Ale po to, by uczeni odnieśli korzyść z niezwykłegoodkrycia, należało wyruszyć wreszcie w kierunku Francuskiego Konga,powrócić do Libreville&Pogoda była wspaniała, słońce zalewało żarem i blaskiem wierzchołkidrzew, ocieniających napowietrzną wioskę.W południe dosięgło niemalzenitu, a teraz, chociaż minęła już godzina trzecia i promienie jego zaczęłypadać ukośnie, upał nie zmniejszył się wcale.Stosunki obu młodych myśliwych z rodziną Mai pozostały nadal przyjazne iożywione.Nie było dnia bez wzajemnych odwiedzin, istnej wymianygrzecznościowych wizyt, przy których brakowało tylko wizytowych biletów!Malec na krok nie odstępował Llangi i widać było, że pokochał gorącoMurzynka.Na nieszczęście ani Cort, ani Huber nie mogli w dalszym ciągu zrozumiećjęzyka tych pierwotnych istot, złożonego z niewielkiej ilości słówodpowiadających skąpemu zakresowi ich pojęć.John pochwycił wprawdzieznaczenie niektórych wyrazów, nie pozwalało mu to jednak rozmawiać zmieszkańcami Ngali.Nadal nie mógł sobie wytłumaczyć, skąd wzięły się wjęzyku Wagdysów słowa z narzeczy murzyńskich, w liczbie około dwunastu.Czy nie świadczyło to czasem, że leśnych ludzi łączyły jakieś stosunki zplemionami osiadłymi nad Ubangi? A może dotarł do wioski pojedynczymieszkaniec Konga, który nie wrócił już potem w rodzinne strony? Hipotezata, trzeba przyznać, wydawała się dość prawdopodobna.Poza tym, jakwiemy, z ust Lo Mai padały niekiedy słowa niemieckie, tak zniekształcone, żetrudno je było rozpoznać; Cort uważał, że tego faktu w ogóle niepodobnawytłumaczyć.Istotnie, jeśli można było przyjąć, że Wagdysi spotykali się czasem zMurzynami, rzeczą zupełnie fantastyczną wydawały się ich stosunki zNiemcami z Kamerunu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]