[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie było im wolno objąć się ani pocałować, ale Viv wyciągnęła rękęnad stołem i na pożegnanie dotknęła lekko jego ramienia.247- Dbaj o siebie, dobrze? - powiedziała bez uśmiechu i cofnęła rękę.- Dobrze.Ty też.- Spróbuję - odrzekła.Skinął głową ojcu.Chciał pochwycić jego spojrzenie, a zarazem bałsię tego panicznie.- Do widzenia, tato.Przepraszam za te głupstwa, które mówiłem.Lecz powiedział to chyba zbyt niewyraznie, zanim doszedł bowiem dokońca zdania, ojciec odwrócił się i spuściwszy głowę, wziął Viv pod rękę.Dziesięć minut wcześniej Duncan miał ochotę uderzyć go w twarz, ateraz stał z udami przyciśniętymi do krawędzi stołu i patrzył, jak ojciec iViv odchodzą z grupą odwiedzających.Wolał pozostać w sali w nadziei,że ojciec obejrzy się przez ramię.Ale tylko Viv się obejrzała, pospiesznie i tylko raz.Chwilę pózniej panDaniels podszedł do Duncana i go popchnął.- Do szeregu, Pearce.Ty też, Leddy.Dobra, gamonie, jazda stąd.Wyprowadził ich z sali odwiedzin i powiódł korytarzami do warszta-tów, gdzie czekał na nich pan Chase, który ze znużeniem spojrzał nazegarek.Za dwadzieścia piąta.Oznajmił, że więzniowie z koszykamisami znajdą drogę, jeden z nich miał czerwoną opaskę.Co do pozosta-łych, stwierdził, ani mu się śni eskortować ich na dwadzieścia minut dosektora pocztowego i postanowił wrócić z nimi do cel.Szli w milczeniu,przybici i zgnębieni, wszyscy uczesani, z czystymi rękami, w spodniachw kant.Pusty hol robił przytłaczające wrażenie.Było ich tylko ośmiu:gdy wchodzili na górę, schody brzęczały pod ich stopami tak samo jaknocą pod butami strażników.Każdy udał się prosto do swojej celi, jakby nie mógł się doczekać,kiedy siądzie na pryczy.Duncan uczynił to niezwłocznie i ukrył twarz wdłoniach.Siedział tak przez trzy, cztery minuty.Następnie usłyszał przydrzwiach ciche kroki i spróbował pospiesznie wytrzeć oczy.Nie zdążył.- Ejże - odezwał się łagodnie pan Mundy.- Co to ma znaczyć?Słysząc to, Duncan rozkleił się na całego.Zasłonił twarz i rozszlochałsię, aż zatrzęsło się łóżko.Pan Mundy nie próbował go uspokoić, niepodszedł bliżej ani nie położył mu ręki na ramieniu, nic z tych rzeczy.Poprostu stał i czekał, aż pierwsze emocje miną.- No już - powiedział wreszcie.- Ojciec przyszedł z wizytą, co?Tak, widziałem.Jesteś trochę roztrzęsiony, co?248Duncan kiwnął głową, wycierając twarz w szorstką więzienną chust-kę.- Trochę.- Wizyty bliskich to ciężkie doświadczenie.Ujmę to tak: trudno za-chowywać się naturalnie.Popłacz sobie jeszcze, jeśli chcesz.Widywałemjuż łzy twardszych niż ty, możesz mi wierzyć na słowo.Duncan potrząsnął głową.Twarz mu poczerwieniała i napuchła odpłaczu.- Już jest dobrze - odpowiedział drżącym głosem.- Oczywiście.- Ja tylko.ja wszystko psuję, panie Mundy.Wszystko, za każdymrazem.Jego głos nabrał wysokich tonów.Duncan przygryzł wargę i zacisnąłpięści, żeby znów się nie rozpłakać.Kiedy, uspokojony, po chwili rozluz-nił pięści, czuł się do cna wyczerpany.Jęknął i potarł rękami twarz.Pan Mundy obserwował go przez chwilę, po czym przysunął krzesło iusiadł z lekkim grymasem bólu.- Wiesz co - powiedział.- Musimy sobie zapalić.Zobacz, co tumam.Wyjął paczkę playersów.Otworzył ją i poczęstował Duncana.- Proszę - zachęcił, potrząsając papierosami.Duncan wyciągnął jednego.W porównaniu z cienkimi więziennymiskrętami papieros przypominał małe cygaro.Wewnątrz chłodnej bibułkitkwił ciasno upchany tytoń, tak miły w dotyku, że kiedy obrócił go wpalcach, od razu poczuł się lepiej.- Fajny, co? - zapytał pan Mundy.- Jeszcze jak - odparł Duncan.- Nie zapalisz?- Sam nie wiem.Powinienem go zachować i wytrząsnąć tytoń.Star-czyłoby na cztery albo pięć skrętów.Pan Mundy uśmiechnął się i zanucił cichym, melodyjnym głosem: Pięć fajeczek w małej paczuszce..Następnie zmarszczył nos.- Zapal.- Naprawdę?- I to już.Dotrzymam ci towarzystwa.Zapalimy sobie jak dwajkumple.Duncan roześmiał się, ale śmiech uwiązł mu w gardle, przyprawiająco dreszcz.Pan Mundy udał, że niczego nie zauważył.Wyjął drugiegopapierosa oraz pudełko zapałek.Najpierw podał ogień Duncanowi.Przez pół minuty palili w milczeniu.Wreszcie młodzieniec opuścił rękę zpapierosem.249- Pieką mnie oczy! Kręci mi się w głowie! Zaraz zemdleję!- A idzże ty! - Pan Mundy zachichotał.- Kiedy naprawdę! - zapewnił Duncan.Udał, że mdleje.Przy panuMundym zachowywał się czasem jak mały chłopiec.Wreszcie spoważ-niał.- Boże - powiedział.- Jestem w opłakanym stanie! I to przez jedne-go małego papierosa!Nie odrywając nóg od podłogi, osunął się do tyłu i oparł na łokciu.Zastanawiał się, gdzie są teraz ojciec i Viv.Bezskutecznie próbował wy-obrazić sobie ich jazdę do Streatham.Potem chciał sobie przypomniećpokoje w domu.I nagle stanęła mu przed oczami ojcowska kuchnia,wówczas gdy widział ją po raz ostatni, z ciemniejącymi plamami czer-wieni na ścianach i podłodze.Poderwał się do pozycji siedzącej, popiół spadł mu z papierosa.Strzepnął go i potarł wciąż napuchniętą twarz.- Myśli pan, że poradzę sobie po wyjściu na wolność, panie Mundy?- zapytał cicho.Strażnik zaciągnął się papierosem.- Naturalnie - odrzekł z przekonaniem.- Potrzebujesz tylko czasu,aby.cóż, aby odzyskać równowagę.- Równowagę? - Duncan zmarszczył brwi.- Jak marynarz? - Wy-obraził sobie, jak balansuje na rozchybotanym chodniku.- Jak marynarz! - podchwycił z rozbawieniem pan Mundy.- A co z pracą?- Poradzisz sobie, mówię ci.- Dlaczego pan tak myśli?- Zawsze znajdzie się zajęcie dla takich mądrali jak ty.Zapamiętajmoje słowa.Było to powiedzenie pana Pearce'a, które niezmiennie doprowadzałoDuncana do szału.Teraz jednak tylko przygryzł paznokieć.- Tak pan uważa?Pan Mundy skinął głową.- Widywałem tu takich i owakich.Każdy czuł się czasem tak jakty.A potem świetnie dawali sobie radę.Duncan nie dawał za wygraną.- Ale czy oni wszyscy nie mieli żon i dzieci, do których mogli po-wrócić? I czy któryś z nich czuł.strach?- Strach?- Strach przed tym, co czeka go na wolności?- Ejże - powtórzył pan Mundy, tym razem bardziej surowo.- A cóżto znowu za gadanie? Wiesz, co to znaczy, prawda?Duncan nie wiedział, gdzie podziać oczy.250- Tak - odrzekł po chwili.- To znaczy błądzić.- No właśnie.W twojej sytuacji nie ma nic gorszego niż takie myśli.- Tak, wiem - odpowiedział Duncan.- Ja tylko.nie da się ukryć, żewidzę wokół siebie głównie ściany.Próbuję patrzeć w przyszłość, ale onateż jawi mi się niczym ściana.Nie umiem sobie wyobrazić, jak przecho-dzę na drugą stronę.Zastanawiam się, co będę robił, gdzie zamieszkam.Jest wprawdzie dom ojca.- ponownie ujrzał zakrwawione ściany-.alestoi tylko dwie przecznice od.- zniżył głos-.domu rodziców Aleca.Pamięta pan, mojego przyjaciela.Dawniej ojciec mijał ich dom, idąc dopracy, teraz zaś chodzi okrężną drogą.Siostra mi mówiła.Co będzie,kiedy tam wrócę? Wciąż się nad tym zastanawiam, panie Mundy.Zasta-nawiam się, co będzie, jak spotkam kogoś, kto znał Aleca.- Z tego, co mi opowiadałeś - odparł stanowczo pan Mundy - tenchłopak zbłądził, i to okrutnie.Ale teraz jest wolny.Duncan miał nieswoja minę.- Już pan to mówił.Tylko że jakoś nie mogę w to uwierzyć.Gdybypan tam był.- Nie było tam nikogo - przerwał mu pan Mundy - oprócz ciebie.Ito jest twój ciężar.Stawiam dziesięć do jednego, że Alec patrzy na ciebiez góry i chce zdjąć to brzemię z twoich barków. Zrzuć je z siebie, kole-go , mówi i żałuje, że nie możesz go usłyszeć
[ Pobierz całość w formacie PDF ]