[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Oblicze przeora rozjaśniło się. Ależ, jeśli tak, to sprawa jest bardzo prosta, można go namówić, by zrezygnował choć zaraz.68 Nie, nie, ojcze, z tej mąki ciasta nie będzie.Jeżeli namówi się go wbrew własnej woli, togotów powikłać sprawę złymi czarami, których usunięcie będzie trwało kilka miesięcy.Aletymczasem już puściłem w ruch nie tracąc czasu małą czarodziejską sztuczkę zwaną telefo-nem i ręczę, że nawet w ciągu stu lat nie odkryją jej sekretu.A chyba nie chcesz, ojcze, by sięsprawa odwlekała na parę miesięcy. Na parę miesięcy! Drżę na samą myśl o tym! Czyń synu, jak uważasz za właściwe, ja zaśnadal będę pościć i umartwiać swe ciało wzmacniając ducha modlitwami, jak to czynię wciągu ostatnich dziesięciu dni.Choć siły moje są już na wyczerpaniu, a znękane ciało domagasię odpoczynku.Rzecz jasna, że najlepiej było przyczepić się do przyzwoitości i pozwolić Merlinowi nadaltrudzić się przy zródle.Cud mu się naturalnie nie uda, gdyż jeżeli mu nawet czasami jakiś cudsię udaje, to nie w obecności tłumu widzów, jak to miało miejsce teraz.Tłum dla magówzawsze był przeszkodą podobnie jak dla spirytystów moich czasów.Zawsze znajdzie sięsceptyk, który zapali światło w najbardziej nieodpowiedniej chwili i popsuje całą sprawę.Zresztą, było mi bardzo nie na rękę odrywać Merlina od jego zajęć, dopóki sam nie zakoń-czyłem wszystkich przygotowań do pracy.Moi asystenci zaś wraz z niezbędnymi materiałamimogli nadejść z Camelotu nie wcześniej niż za jakieś dwa, trzy dni.Obecność moja jednakże bardzo pokrzepiła mnichów na duchu i na nowo obudziła w nichnadzieję, po raz pierwszy od dni dziesięciu kusili oni siebie tej nocy, jak się należy.Kiedyprzestali czuć w brzuchach niemiłą pustkę, nastrój ich się znacznie poprawił, a kiedy do tegoprzyłączył się wpływ wychylanego dzbanami miodu, wesołość doszła do szczytu.Posypałysię żarty i dowcipy, stare, dobre dowcipy krążyły przechodząc z ust do ust, łzy płynęły z oczu,szerokie gardziele nie zamykały się ani na chwilę, a okrągłe brzuchy trzęsły się od niemilkną-cego śmiechu.Ciche, żałosne dzwięki dzwonów tonęły w hałasie tej orgii.Wreszcie przyszło mi do głowy opowiedzieć własną anegdotę.Trudno opisać jej sukces.Co prawda, nie tak od razu znowu się połapano, o co w niej chodzi, gdyż autochtoni tutejsi sąprzyzwyczajeni do bardziej nieskomplikowanego i rubasznego humoru.Dopiero po piątympowtórzeniu zaczęli z lekka parskać, po ósmym, zdawało się, że zerwą sobie boki ze śmiechu,po dwunastym leżeli pokotem na ziemi i pod stołami, a po piętnastym musiałem zbierać ichczłonki i doprowadzić je własnoręcznie do porządku.Rozumie się, że wyrażam się obrazowo.Nie ulega wątpliwości jednakże to, że wyspiarzyna ogół z trudem tylko udaje się rozruszać i że z początku wynagradzają nas bardzo słabo wporównaniu z zużytą przez nas energią i materiałem.Za to już raz się rozruszawszy stają siętak szczodrzy, że zostawiają daleko w tyle za sobą wszystkie inne narodowości.Ale czas jużbyło działać.Merlin wyczerpał swe czarodziejstwa i pracował jak bóbr, ale bez skutku.Hu-mor mu też, łatwo zrozumieć, nie dopisywał i za każdym razem, kiedy wspominałem, żesprawa jest trudna, zaczynał wymyślać i kląć jak tragarz.Co zaś do zródła, to rzeczy sięprzedstawiały, jak przypuszczałem.Była to zwykła studnia w najzwyklejszy sposób wykopa-na i otoczona kamienną cembrowiną.%7ładnego cudu sądząc ze wszystkiego w dziejach jej niebyło.Mogłem to sobie powiedzieć będąc sam na sam ze sobą.Znajdowała się ta studnia wciemnej sali mieszczącej się w kamiennej kaplicy.Zciany jej były gęsto obwieszone rozma-itymi obrazami świątobliwej treści, namalowanymi przez wczesnych mistrzów, ale które,rzecz jasna, nie umywały się nawet do przyzwoitych chromolitografii.Po większej częściwyobrażały one rozmaite cuda; nie brak było również aniołów.Ci ostatni co prawda bardzoprzypominali strażaków.Przyjrzyjcie się specjalnie obrazom starych mistrzów.Sala ze studnią była oświetlona słabo palącymi się łuczywami.Wodę wydostawali mnisiza pomocą wiadra ciągnionego na łańcuchu.Wyciekała ona na zewnątrz budynku kamiennymkorytem.Nikt poza mnichami nie miał prawa wchodzić do kaplicy.Co do mnie, dostałem siętam korzystając ze swego autorytetu i dzięki uprzejmości mego kolegi po profesji, Merlina.Sam on jednak tam nie wszedł.Nie lubił on nigdy wysilić mózgu, ale zawsze prostodusznie69wierzył w swą czarodziejską moc.Gdyby przestąpił próg kaplicy i zbadał rzecz na miejscu,zamiast samemu ją gmatwać, z pewnością znalazłby sposób naprawienia zródła.Był to jed-nak, jak powiedziałem, stary idiota nie wątpiący ani trochę w swą nadprzyrodzoną potęgę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]