[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na głowie miał myśliwską cyklistówkę, nacyklistówce wąski, niewiarogodnie brudny szalik zakrywający mu uszy, okręcony jedenraz wokoło szyi i pod lewym uchem zawiązany w pętlę.Z rękami zanurzonymi wkieszeniach po łokcie, z głową wysuniętą do przodu i ze spojrzeniem spode łba wyglądałco najmniej jak czyjaś babka powieszona, powiedzmy, za paranie się czarami.W zębachtkwił mu cybuch odwróconej miseczką do dołu krótkiej głogowej fajki. To właśnie oni krzyknął chłopiec. To Ronnie! A to kapitan Bogard. Czołem powiedział Bogard.Wyciągnął rękę.Tamten nie powiedział ani słowa, ale flegmatycznie też wyciągnąłrękę.Ręka była zupełnie zimna, twarda, zgrubiała.Ale nie powiedział ani słowa; popatrzyłtylko krótko na Bogarda, a potem odwrócił wzrok.Bogard jednak zdążył w tym ułamkusekundy dostrzec w jego spojrzeniu coś niespodziewanego błysk, coś w rodzajuukrytego, zaciekawionego szacunku, z jakim chłopiec piętnastoletni patrzy na akrobatę natrapezie w cyrku.Ale nie powiedział ani słowa.Przykucnął i nagle zniknął z oczu Bogarda nakrawędzi mola, jak gdyby nogami naprzód skoczył w morze.Bogard zauważył teraz, żesilniki w niewidocznym kutrze już pracują. My też możemy już wsiadać powiedział chłopiec.Ruszył do łodzi i nagle się zatrzymał.Dotknął ramienia Bogarda. Tam syknął widzi pan?Głos miał aż cienki z podniecenia. Co? zapytał Bogard także szeptem, odruchowo, z nawyku patrząc do tyłu i wgórę.Chłopiec ściskał mu ramię i wskazywał na coś po przeciwległej stronie portu. Tam! Tam! Ergenstrasse ! Znów go przesunęli.Daleko za portem sterczał z wody stary, zardzewiały, zapadnięty kadłub statku.Byłmały, niepozorny i Bogard, przypominając sobie to, co chłopiec mówił ubiegłej nocy,zauważył, że fokmaszt tego statku stanowi jakąś dziwną plątaninę lin i rei, którą przywielkiej dozie rozbrykanej wyobrazni można było ostatecznie uznać za bocianie gniazdo.Chłopiec niemal się zachłystywał z wrażenia. Jak pan myśli, Ronnie zauważył? zasyczał. Jak pan myśli? Nie wiem powiedział Bogard. O rety! Gdyby tylko spojrzał i zaklepał, zanim go pozna, bylibyśmy kwita.O rety!Ale niech pan idzie.Ruszył pierwszy; wciąż jeszcze się zachłystywał. Ostrożnie powiedział. Okropna drabina!Zeszedł pierwszy, przy czym dwaj marynarze w kutrze powstali i zasalutowali.Ronnie już zniknął prawie cały z wyjątkiem tylnej części ciała, która wypełniała maływłaz prowadzący pod pokład na dziobie.Bogard zeszedł ostrożnie. Dobry Boże powiedział. Co dzień tak musicie złazić i włazić? Okropne, co? zapytał chłopiec radośnie. Ale sam pan wie.Próbują toczyćwojnę byle czym, byle jak, a potem się dziwią, że ta wojna trwa tak długo.Wąski kadłub kutra ślizgał się i wznosił na fali nawet pod dodatkowym ciężaremBogarda. Prawie się nie zanurza, pan widzi powiedział chłopiec. Przy dużej rosiemógłby pływać i na trawniku.Leci po falach jak kawałek papieru. Jak kawałek papieru? zapytał Bogard. Aha, zupełnie.To właśnie dlatego, pan rozumie.Bogard nie rozumiał, ale był teraz zbyt zajęty ostrożnym opuszczaniem się dopozycji siedzącej.Nie było poprzecznych ławek; nie było żadnych siedzeń z wyjątkiem grubegowalcowatego wzniesienia biegnącego wzdłuż dna łodzi od miejsca sternika aż do rufy.Ronnie cofnął się tyłem, tak że znów go było widać.Siedział już przy kole sterowympochylony nad tablicą przyrządów.Ale kiedy obejrzał się przez ramię, nie powiedział nic.Na jego twarzy, przekreślonej teraz w poprzek długim maznięciem smaru, malował sięwyłącznie wyraz pytającego oczekiwania.Twarz chłopca w tej chwili też nie wyrażała nic. Dobra jest powiedział.Spojrzał na dziób, przy którym już był jeden zmarynarzy. Dziób gotów? zapytał. Tak jest, panie poruczniku powiedział marynarz.Drugi marynarz był na rufie. Rufa gotowa? Tak jest, panie poruczniku. Odbijać.Kuter odbił ukosem, pomrukując poprzez bulgotanie wody pod rufą.Chłopiecspojrzał na Bogarda. Głupiego robota.Swoją drogą robi się ją na cacy.Nigdy nie można przewidzieć,kiedy jakiś głupek komandor&Twarz jego znów przybrała inny wyraz, była teraz szczera, pełna troski. Słowo daję.Czy panu będzie ciepło? Nie wpadło mi na myśl, żeby przynieść& Dobrze będzie powiedział Bogard.Ale tamten już z siebie zdejmował ceratowy płaszcz. Nie, nie powiedział Bogard. Nie wezmę tego. Powie mi pan, kiedy będzie panu zimno? Powiem.Oczywiście.Patrzył teraz na walec, na którym siedział.Był to właściwie pół walec wyglądającyjak zbiornik do gorącej wody przy jakimś monstrualnym piecu, rozpłatany wzdłużśrednicy i przytwierdzony rozwartą stroną do stępki.Miał dwadzieścia stóp długości iponad dwie stopy szerokości.Wznosił się na wysokość burty, przy czym po obu jegostronach było w kutrze akurat tyle miejsca, ile potrzeba do tego, żeby mógł przejść jedenczłowiek
[ Pobierz całość w formacie PDF ]