[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nawetudawało jej się siedzieć prosto.Ci mężczyzni dookoła to byli profesjonaliści.Ze spokojem ifachowo zajmowali się pięcioma ciałami, ułożonymi na trawiew równiutkim rządku.Byli bardzo uprzejmi, także wobecmiejscowej policji, która zajechała z głośnym wyciem syren,chociaż i tak było wiadomo, że to nie oni będą tu wydawaćdyspozycje.Chance był dowódcą.Był dowódcą tych ludzi, którzy wyszlizza drzew.Ten mężczyzna, który pierwszy strzelił do Chance a,powiedział do niego Mackenzie , a teraz też słyszała, jak cimiejscowi zwracają się do Chance'a panie Mackenzie.Onodpowiadał, czyli nie było tu żadnej pomyłki.Jeszcze nie zdążyła poukładać sobie w głowie wszystkiego,co wydarzyło się dziś nad tym strumieniem.Jeden tylko faktbył już dla niej jak najbardziej oczywisty.To była zasadzka.Ajej wyznaczono rolę podstawową.Rolę przynęty.Nic, absolutnie nic nie zdarzyło się przypadkiem.Chancewykonywał swoje zadanie, a dookoła wszędzie czatowali jegoludzie.Wśród tych ludzi rozpoznała nawet tego opryszka,który chciał ukraść jej teczkę na lotnisku w Salt Lake City.Teraz, schludny, gładko wygolony, krzątał się razem z innymi.Jedna wielka mistyfikacja.Nie, nie miała pojęcia, jak on towszystko zorganizował, jej umysł nie był w stanie jeszcze tegoogarnąć.Ale to on musiał spowodować, że za Boga nie mogładolecieć do Seattle i o oznaczonej godzinie znalazła się nalotnisku w Salt Lake City.Po to, aby napadł na nią fałszywyzłodziej i Chance mógł wybawić ją z opresji.To był planwymagający wielkich nakładów i opracowany szczegółowoprzez najlepszych profesjonalistów.Plan, w którym założono,148że ona jest w zmowie ze swoim ojcem.Po tej wpadce wChicago sprawdzali na pewno wszystkich, no i doszli, kim onajest naprawdę.Chance, zgodnie z planem, miał ją w sobierozkochać, żeby pomogła mu w infiltracji organizacji ojca.Niestety, pomylił się.Ona nie tylko nie współpracowała zeswoim ojcem, ona drżała ze strachu przed nim i nienawidziłago.Chance usłyszał o tym z jej własnych ust.Wtedywprowadził do planu korektę i wyznaczył jej inną rolę.Rolęprzynęty.Teraz stał, kilkanaście metrów dalej, zajęty rozmową zjakimś mężczyzną, wysokim i barczystym, wyglądającymbardzo groznie.Patrzyła na Chance'a, patrzyła, a w jej obolałym, cierpiącymciele pojawił jeszcze jeden ból.Jej światło, jasne światło, zgasło.Chance popatrywał na Sunny co chwilę, właściwe to prawienie spuszczał jej z oka.Siedziała na tym wiaderku otulonakocem i przerazliwie blada.A on nie miał czasu, żeby jąprzytulić, dodać otuchy.Miał pełne ręce roboty.Trzebauzmysłowić miejscowym, że to on ma tu wszystko podkontrolą, a nie oni, dopilnować ciał, i przekazać, gdzie trzeba,to co mówił Mel o wtykach Hauera.Sunny jest bardzo inteligentna i bystra.Zauważył, jakdokładnie obserwuje wszystko, co dzieje się teraz dookoła, iwidział, jak jej twarz coraz bardziej jest ściągnięta, corazbledsza.Jakby powoli dochodziła do wniosku, jedynego, dojakiego mogła dojść.Poza tym słyszała, że dla wszystkich jest Mackenziem.Przechwycił jej spojrzenie.Przez kilka sekund wpatrywali sięw siebie, dzieliło ich kilka metrów.Przepaść, nad którą nieprzerzucono żadnego mostu.Postarał się, aby jego twarz niewyrażała niczego.Wiedział, że ona już rozważyła wszystko, comogłoby go usprawiedliwić.Wiedział też, że miał słusznepowody, aby postępować tak, a nie inaczej.Ale jeden fakt byłniezbity.Wykorzystał Sunny, narażał jej życie.To jednak149Sunny pewnie zdolna byłaby mu wybaczyć.Nie wybaczy muczego innego - sposobu, w jaki ją wykorzystał.Widział, jak jej oczy gasną, znika ten jej świetlisty,brylantowy blask, zostaje smutna, mdła szarość.Odwróciłagłowę.Ale przedtem pokazała mu.Pokazała ręką, że on masię.Odwrócił szybko głowę i napotkał wzrok brata.Jasne oczyZane'a, pełne mądrości.On już wszystkiego się domyślił.- Chance, jeśli chcesz, żeby była twoja, nie pozwól jej odejść.Proste.I jednocześnie bardzo trudne.Nie pozwól jej odejść.Czy on w ogóle ma do tego prawo?- Ta dziewczyna zasługujena kogoś lepszego, nie na takiego jak on.Ale słowa Zane'azasiały już ziarno wątpliwości.Może jednak.Możezatrzymać.Odwrócił się, żeby znów spojrzeć na Sunny.Wiaderko, odwrócone do góry nogami, stało na swoimmiejscu, ale już nikt na nim nie siedział.Podszedł natychmiastdo tego miejsca, zaczął rozglądać się dookoła.Jego ludzierozstawieni byli po kilku na całym terenie.Część z nich miałajakieś zadania, część po prostu obserwowała teren.I nigdzienie zauważył Sunny.Pochylił się, zaczął wpatrywać się w trawę, w nadziei, żeznajdzie jakiś ślad, mówiący, w którą stronę poszła Sunny.Aletrawa była zdeptana stopami wielu ludzi.Jego wzrokprzemknął po wiaderku.Dziwnie ciemnym, mokrym.Przejechał dłonią po blaszanej powierzchni, podniósł dłoń dooczu.Czerwona.I dłoń, i palce.Krew Sunny.Poczuł, jakby cała jego krew nagle odpłynęła z ciała.Postrzelili ją, a w tym mroku nikt nie dostrzegł krwi na jejmokrym, ubrudzonym mułem ubraniu.Siedziała tu, krwawiła inikomu nic nie powiedziała.Dlaczego?Bo podjęła decyzję.Gdyby zdradziła, że jest ranna, opatrzonoby ją i przewieziono do szpitala.Byłaby więc nadal uchwytna,Chance mógłby się z nią jeszcze zobaczyć.A ona nie chciałago już widzieć.Więc odeszła, bez żadnych scen, przeprosinczy wyjaśnień.Po prostu znikła.150Od samego początku wiedział, że rozstanie będzie bolało.Ale nie spodziewał się, że to będzie taki cios.Potężny cios wsamo serce.I ten strach, przemieniający ciało w lód.- Chłopaki! - ryknął.Wszystkie twarze natychmiast zwróciłysię ku niemu.- Szukać jej! Zostawić wszystko i szukać jej!Natychmiast! Szukać Sunny Miller! Ona jest ranna!Spojrzał w ciemność za ciepłym kręgiem świateł reflektorów.Ona musi tam być, to przecież zaledwie kilka minut, nie mogłaodejść daleko.Znajdą ją.Nic innego nie wchodziło w grę.151ROZDZIAA CZTERNASTYChance bez końca przemierzał korytarz, z którego wchodziłosię do poczekalni, gdzie znajdował się gabinet chirurga.Musiałchodzić, bez przerwy.Bał się, że jeśli zatrzyma się choć nachwilę, to upadnie i nie będzie miał siły się podnieść.Nie wiedział, że w ogóle można odczuwać tak panicznystrach.O siebie nie bał się nigdy, nawet kiedy widział lufę,wycelowaną prosto w jego twarz.Mel nie był przecieżpierwszy, który trzymał go na muszce.Ale teraz Chance bał sięo Sunny.Znalazł ją w trawie, nieprzytomną, jej puls był ledwowyczuwalny.Chwała Bogu, że na akcję pojechał i lekarz.Gdyby go niebyło.Ale był.Udało mu się częściowo powstrzymać krwotok,podłączył kroplówkę i dowiózł Sunny do szpitala żywą.Tam Sunny natychmiast otoczyła grupa lekarzy ipielęgniarek.-Czy pan jest jej krewnymi - zapytała jedna z pielęgniarek,wypychając Chance'a za drzwi.Usłyszał swój głos:-Tak.Jestem jej mężem.Nie, on nie mógł dopuścić, żeby ktokolwiek innypodejmował decyzje dotyczące zdrowia Sunny.Zane, który nieopuszczał go ani na chwilę, nie okazał żadnego zdziwienia.-Jaką grupę krwi ma pana małżonka?Naturalnie, że nie wiedział, tak samo, jak nie znałodpowiedzi na żadne z następnych pytań.Ale nawet gdybyznał, to i tak nie był w stanie udzielić jakiejś logicznejodpowiedzi.Jego cała uwaga skupiona była na postaciach wseledynowych fartuchach, pochylonych nad Sunny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]