[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z innych słychać było mia-rowy stukot bujającego się fotela.Jake przystanął przed domem, gdzie trzechmężczyzn siedziało obok siebie na schod-kach.Oświetlało ich żółtawe światło pa-dające z wewnątrz domu.Dwaj z nich mielina sobie kombinezony, ale byli bez koszuli boso.Jeden był wysoki i gibki.Drugi niski, z niezabliznioną raną w kącie ust.Trze-ci mężczyzna, ubrany w koszulę i spodnie,trzymał na kolanach słomkowy kapelusz. Hej! powiedział Jake.Tamci trzej zwrócili ku niemu ziemisto-żółte twarze bez wyrazu.Mruknęli coś, alenie zmienili pozycji.Jake wyjął z kieszenipaczkę tytoniu i poczęstował ich.Usiadłna najniższym schodku i zdjął buty.Chło-dna, wilgotna ziemia sprawiła ulgę sto-pom. Pracujecie teraz? Tak odpowiedział ten, który trzymałsłomkowy kapelusz. Przeważnie tak.Jake dłubał między palcami nóg. % Ja noszę w sobie ewangelię odezwałsię. I chcę ją komuś głosić.Mężczyzni uśmiechnęli się.Z drugiej stro-ny wąskiej uliczki dobiegał głos śpiewającej158kobiety.Dym z papierosów wisiał tuż nadnimi w nieruchomym powietrzu.Mały chłop-czyk idący ulicą zatrzymał się i rozpiął roz-porek, żeby się wysiusiać. " Niedaleko stąd rozstawili namiot i dziśjest niedziela powiedział w końcu niskimężczyzna. Może pan tam głosić swojąewangelię. To nie ta zwykła ewangelia.Lepsza.To prawda. Jaka?Jake ssał wąsa i nie odpowiadał.Po chwilispytał: Mieliście tu kiedy strajki? Raz odpowiedział wysoki. Był tustrajk jakieś sześć lat temu. Jak to było?Mężczyzna ze zranioną wargą zaszurał no-gami i upuścił na ziemię niedopałek papie-rosa. " No.po prostu rzucili pracę, bo chcielidwadzieścia centów za godzinę.Blisko trzy-stu ludzi tak zrobiło.Cały dzień włóczyli siępo ulicach.Więc fabryka wysłała ciężarów^ki i w ciągu tygodnia miasto roiło się odtakich, co tu przyjechali szukać pracy.Jake odwrócił głowę, by na nich popa-trzeć.Mężczyzni siedzieli o dwa schodki nadnim; musiał podnieść głowę, żeby spojrzećim w oczy. Czy to nie doprowadza was do szału? Jak to., do szału?159%7łyła na czole Jake'a nabrzmiała i na-biec) la krwią. Rany boskie, człowieku! Mówię prze-cież wyraznie: do szału SZAAU S Z A A U ! !Patrzył groznie w ich zdumione ziemistetwarze.Za nimi, przez otwarte drzwi, mógłdojrzeć wnętrze domu.W pierwszym pokojubyły trzy łóżka i umywalka.W drugim bosakobieta siedziała na krześle i spała.Z któ-regoś z sąsiednich domów płynął dzwiękgitary. Ja byłem jednym z tych, co przyjechalina ciężarówkach powiedział wysoki męż-czyzna. To nie zmienia postaci rzeczy.Próbujęwam wytłumaczyć coś, co jest zupełnie pro-ste i jasne.Dranie, do których należą tefabryki, to milionerzy.A włókniarze, grępla-rze i wszyscy inni ludzie pracujący przymaszynach, ci, co przędą i tkają materiały,z trudem zarabiają tyle, by zaspokoić głód.Rozumiecie? Więc kiedy idzie się ulicamii myśli o tym, i widzi głodnych, wyczerpa-nych ludzi i rachityczne dzieciaki, to czy niemożna dostać szału?Twarz Jake'a nabiegła krwią, a wargi mudrżały.Trzej mężczyzni wpatrywali sięw niego nieufnie.Po chwili ten w słomko-wym kapeluszu zaczął się śmiać. % Zmiejcie się, śmiejcie! Siedzcie tui śmiejcie się, aż boki pozrywacie ze śmie-chu!160Zarechotali swobodnie, szeroko, jak zwykliśmiać, się mężczyzni w grupie.Jake otarłkurz z pięt i włożył buty.Pięści miał zacKśnięte, a usta wykrzywione w gniewnym,szyderczym uśmiechu. Zmiejcie się! Na to was tylko stać!Siedzcie tu i śmiejcie się, aż pognijecie!Kiedy szedł sztywnym krokiem ulicą, ści-gał go dalej ich śmiech i gwizdy.Główna ulica była jasno oświetlona.Jakezatrzymał się na rogu, bawiąc się drobnymimonetami, które miał w kieszeni.W skro-niach mu pulsowało i choć noc była ciepła,-całym jego 'ciałem wstrząsały dreszcze.Po-myślał o głuchoniemym i zapragnął naglewrócić i posiedzieć z nim chwilę.W sklepie,gdzie kupił po południu gazetę, Wybrał ko-szyk owoców opakowany w celofan.Grekza ladą powiedział, że kosztuje to siedemdzie-siąt centów, tak że gdy zapłacił, zostało mu:tylko pięć centów.Kiedy opuścił sklep, koszten wydał mu się śmiesznym prezentem dlazdrowego mężczyzny.Skubnął łapczywiezwisające spod celofanu winogrono.Singer był w domu.Siedział pod oknem;na stole przed nim stała rozłożona szachow-nica.Pokój wyglądał tak samo jak wtedy,gdy Jake go opuścił; wentylator obracał się,koło stołu stał dzbanek wody z lodem.*Nąłóżku leżał kapelusz panama i jakaś paczkaowinięta w papier.Singer chyba przed chwi-lą wrócił do domu.Ruchem głowy wskazałkrzesło przy stole naprzeciwko siebie i od-7 Serce.161sunął trochę szachownicę.Przechylił się dotyłu z rękami w kieszeniach, a twarz jegozdawała się pytać Jake'a, co się z nim działoprzez cały dzień,Jake postawił na stole kosz z owocami. Na dzisiejsze popołudnie powiedział.Głuchoniemy uśmiechnął się, ale Jake niepotrafiłby powiedzieć, czy zrozumiał jegosłowa.Popatrzył ze zdziwieniem na owoce,a potem rozwinął celofanowe opakowanie.W twarzy tego człowieka, gdy brał do rękiwinogrona, było coś szczególnego.Jake pró-bował dociec, co oznaczał jej wyraz, ale niepotrafił.Singer uśmiechnął się do niegopromiennie. Dostałem dziś po południu pracę W We-sołym Miasteczku.Mam obsługiwać karu-zelę.Głuchoniemy nie wydawał się wcale zdzi-wiony.Podszedł do szafki, z której wyjąłbutelkę wina i dwie szklanki.Wypili w mil-czeniu.Jake miał wrażenie, że nigdy jeszczenie był w tak zacisznym pokoju.Zwiatłonad głową odbijało w dziwaczny sposób jegopostać w płonącej czerwienią szklance wina,którą miał przed sobą tę samą karykaturę,oglądaną wiele razy przedtem w krzywychpowierzchniach dzbanów i cynowych kub-ków twarz w kształcie spłaszczonego jaj-ka, z wąsami rozciągniętymi od ucha doucha.Siedzący naprzeciw niego głuchoniemytrzymał swoją szklankę w obu rękach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]