[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zostawili mi portfel, boz jakiejś nie znanej mi przyczyny chcieli zostawić mi pieniądze i bilet.To była jedyna sensowna odpowiedz.Ale dlaczego zabraliubranie? Ponieważ owa rzecz, którą jak podejrzewali dała miDebora, była tak niewielka, że mogła zmieścić się w kieszeni ubrania.Byłem zbyt wściekły, żeby się dłużej nad tym zastanawiać.ZabiliDeborę i ogłuszyli mnie ciosem, żeby zdobyć pożądany przedmiot.Nie mogę przecież iść do nich i powiedzieć: Słuchajcie no, panowie.Pomyliliście facetów.Są przekonani, że to ja jestem tymczłowiekiem, który ich interesuje i nadal będą tak myśleć.Chcę czynie chcę, siedzę w tej awanturze po same uszy.Jedno nie ulega kwestii: za dwa dni wyjeżdżam.Ważniejsze jestraczej pytanie, czy zostanę przy życiu tak długo, żeby wsiąść dosamolotu.Zacząłem chodzić po wąskiej komnacie tam i z powrotem,wściekły, zziębnięty i zmartwiony.Nagle drzwi zaskrzypiały.Obejrzałem się.Do środka weszła szybko Vera Garcia z rozwianą peleryną z lisów.Zrobiła krok naprzód i wydała najbardziej przerazliwy okrzyk, jakiudało mi się słyszeć na scenie. Na Boga! wykrzyknęła. Co się z panem stało? Brał pankąpiele słoneczne? Tak powiedziałem. Nie ma lepszego miejsca na opalanie jakklasztor! Naprawdę? spytała z niedowierzaniem. Nie odparłem. Nasz przyjaciel Junior szedł za mną tutaj,rąbnął mnie w głowę i skradł ubranie. Ten ładny chłopiec z klatką na ptaki? Ten ładny chłopak z klatką na ptaki!Vera zachichotała.Wydało się jej to bardzo zabawne. Ja wracałam z kaplicy.Czekam.Cały czas czekam na pana i niemogę się nadziwić. I nie widziała go pani, jak szedł z tym workiem? Ja nikogo nie zauważyłam.Tyle ludzi ciągle tam i z powrotemspaceruje.Podeszła bliżej i położyła ręce na moich nagich ramionach.Przyglądała mi się z uznaniem.Szczery, kobiecy uśmiech rozchylałjej wargi. Ma pan bardzo dobre ciało.Męskie ciało.Silne. Zauważyłanagle spuchnięcie koło ucha i uśmiech zniknął z jej twarzy, ustępującmiejsca oburzeniu. O Boże, jaki pan biedny.On pana uderzył! A pani myśli, że co? %7łe mnie może prosił, abym mu pozował dozdjęcia? Złodziej! krzyknęła. Morderca! My złapiemy go! Ale może na razie wykombinuje mi pani coś do ubrania poprosiłem. Tak, tak! zerwała z ramion pelerynkę z lisów i zarzuciła namnie. Niech pan bierze mojego zwierzaka. Peleryna ze srebrnych lisów i slipy zauważyłem. Cóż towłaściwie za strój? Nie.To naprawdę nie jest ładne dla mężczyzny.Niech panpoczeka, znajdę coś.Wybiegła szybko, a po krótkiej chwili usłyszałem na korytarzugłosy, tupot nóg, okrzyki.Głos Very dominował nad wszystkimiinnymi w gorącej, gwałtownej hiszpańszczyznie.Po chwili drzwirozwarły się z trzaskiem i pierwsza wpadła Vera.Za nią szedł ksiądzw komży, czterech czarnookich ministrantów, trzech robotników wkombinezonach i jakaś stareńka kobieta z głową okręconą niebieskimrebozo.Z błyskiem w oczach Vera wskazywała na mnie, jakbym byłobiektem wystawowym.Wykrzykiwała przy tym coś i machałagwałtownie rękami.Najwidoczniej nie znała uczucia skromności,gdyż nawet na chwilę nie przyszło jej do głowy, że taka licznawidownia może być dla mnie krępująca.Ministranci chichotali.Starakobieta przeżegnała się pobożnie.Ksiądz podszedł do mnie, starannieobejrzał mi głowę i wrócił do Very.Wszyscy gwałtowniegestykulowali.Oczywiście nie rozumiałem, o czym mówili, zauważyłem jednak,że spod kombinezonu jednego z robotników wystawały spodnie.Wyjąłem banknot dwudziestopesowy, dałem go Verze ipowiedziałem: Widzę, że on ma spodnie.Niech pani kupi mi od niegokombinezon.Vera wzięła banknot i skoncentrowała całe swoje wysiłki narobotniku w spodniach.Mówiąc coś do niego z zapałem i powiewającmu przed nosem banknotem.Robotnik pochylił głowę i cichozachichotał.Vera spojrzała na mnie przez ramię i powiedziała: Nie chce zdjąć kombinezonu.Powiada, że się wstydzi.Ksiądz, który nie wchodził w grę pod względem ubrania,przyglądał mi się zza okularów z wyrazem nagany w oczach.Jeden zministrantów pociągnął go za komżę, on zaś otrząsnął niecierpliwiejego rękę.Stara kobieta usiadła na ziemi i patrzyła na mnie wmilczeniu.Vera, przechodząc od argumentu do bardziej wymownejperswazji, napadła na zawstydzonego Indianina i zaczęła rozpinaćguziki, przytrzymujące kombinezon na ramionach.Kombinezonzsunął się na posadzkę, a Indianin z nadąsaną miną wysunął z niegonogi.Vera wetknęła mu banknot do ręki i przyniosła mi triumfalniekombinezon, śmiejąc się swoim podobnym do dzwonu śmiechem. Dzielna z pani dziewczyna pochwaliłem ją. Już panu powiedziałam, że jak jestem wściekła, to wszyscy sięmnie boją.Naciągnąłem kombinezon.Udało mi się jakoś dopiąć go naramionach.Był groteskowo małych rozmiarów.Opinał mi się ciasnona biodrach, a nogawki kończyły się gdzieś w połowie łydek.Veraprzypatrywała się moim nogom z zachwytem i radością. Och, bardzo ładnie, bardzo ładnie.Zupełnie jak Niżyński! Taak.Stokrotne dzięki, droga pani! Co to znaczy stokrotne dzięki ? spytała. %7łe bardzo, bardzo dziękuję.Ksiądz skorzystał z okazji, żeby zwiać przed takimi cudacznymicudzoziemcami.Ministranci odeszli razem z nim.Pozbawionykombinezonu Indianin doszedł nagle do wniosku, że to wszystkorazem jest bardzo śmieszne.Musiało mu zaświtać w zakutej głowie,że dwadzieścia peso wystarczy co najmniej na kupienie na targuczterech takich kombinezonów.Pokazywał banknot kolegom iwszyscy bardzo się śmiali, a po chwili wyszli, jak gęsi, jeden zadrugim.Została jedynie siedząca na ziemi stara kobieta.Miałemwrażenie, że w ogóle zapomniała, po co tu przyszła i siedziała poprostu dlatego, że była zmęczona.A Vera, jako że była bardzo wrażliwą osóbką, zaczęła terazrozczulać się nad moim guzem. Prędko, prędko! powiedziała. Jedziemy do doktora. Doktor nie jest mi wcale potrzebny odparłem. Mam twardączaszkę.Potrzeba mi jedynie ubrania i pary butów.Jeżeli paniskończyła swoje modlitwy, to może pojedziemy do mnie.Wróciliśmy do sali, gdzie znajdował się cudowny wizerunek,przecisnęliśmy się przez dum pobożnych pielgrzymów i weszliśmy dogłównego kościoła.Ciągle było tu jeszcze pełno ludzi.Nikt nieinteresował się szykowną kobietą w srebrnych lisach w towarzystwiemężczyzny w przykrótkim kombinezonie.Nawet na targu niezwróciliśmy niczyjej uwagi.Meksykanie przyzwyczaili sięakceptować wszystko, co pochodzi od turystów.Ale Vera Garcia nie była Meksykanką i miała teatr we krwi.Rozkoszowała się sytuacją.Przez całą drogę do domu zasypywałamnie pytaniami i propozycjami.Odpowiedzi moje były zdawkowe, ponieważ zbyt byłem zajętyrozmyślaniem, co powinienem zrobić dalej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]