[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jestem, pomyślał Claymore.Jestem gotów słuchać.Imo\e uwierzyć.***Otrząsnął się na chwilę.Z szarego nieba zaczynał siąpićdeszcz.Kropelki chłodziły rozpalone czoło.Przetarł jedłonią.Przez chwilę przypatrywał się, jak dr\ą palce.Todopiero początek, pomyślał.Pózniej było gorzej.Znacz-nie gorzej.Kiedy ju\ zaczął rozumieć, kim jest.A raczej,kim mo\e się stać.***Jestem gotów, zdecydował wtedy, raczej decyzję podjęłaostatnia przytomna jeszcze część jego umysłu.Bo te\wiedział, \e nie ma innego wyjścia.- Jesteśmy tu od wieków - słowa Lance a padałymiarowo, beznamiętnie.- Od zarania.Bogowie przy-Komu wyje pies 23/chodzą i przemijają Królestwa padają w gruzy, na ichmiejscu rodzą się nowe.A my trwamy.I będziemy trwać.Szczupła twarz mnicha perliła się kropelkami potu.Błyszczące strumyki spływały po czole i policzkach.- Niech cię nie zmyli ten habit.Po prostu jestem terazpo właściwej stronie.Tak wygodniej.Ale cel jest wcią\ten sam.Zawsze był i pozostanie.Lance wstał.- Równowaga, panie Ramirez.Równowaga.Claymore mozolnie obracał to słowo wumyśle.Coś mu się kołatało, coś nieuchwytnego.Zło idobro.Nie, to nie mo\e być takie proste.- Jesteście jak dzieci.Wy, prostacy, i królewięta.Władcy i hołota.Wydaje wam się, \e panujecie nadświatem, czynicie go sobie poddanym.My? - zdziwienie przebiło się przez mgłę, która tłu-miła myśli.A co ja, kurwa, mam do tego? Poza tym, \ejestem świrem?- Owszem, ty jesteś inny.Widzisz więcej.I zobaczy-łeś, właśnie dziś.Błysk i nagły ból.Czarne, zaschnięte sople spływają-ce po bielonych ścianach.Zwist powietrza w przeciętejtchawicy.Głęboki warkot głodnej bestii.Czarny pies unosi ostry pysk, z po\ółkłych kłówspływa gęsta ślina.- Dalej, Claymore, jesteś ju\ blisko.Czy to złudzenie, czy to piekielny mnich śmieje sięszyderczo.Znów zimny dotyk na wargach, znów do gar-dła spływa palący płyn.238 Tomasz Pacyński- Dalej\e!Ju\ tylko obrazy.Strzępki wspomnień.Tych, co sięwydarzyły.Tych, co dopiero nadejdą.Gorąca krew spły-wa na dłonie, w szczelinach kamiennego muru zieleniąsię i szarzeją porosty.I nie ma prostej odpowiedzi naproste pytanie mordowanego na zimno człowieka.Dym gęstnieje, cię\ki i duszący.Ju\ nie ma nic pozanim.Poza opalizującą bielą i czarnymi, bezdennymi zre-nicami.Dalej, Ramirez.Czy\by w głosie mnicha brzmia-ło zniecierpliwienie? Claymore nie jest ju\ pewien, czyrzeczywiście coś usłyszał, czy to mo\e echo poprzednichsłów tłucze się pod czaszką.Głęboki wykop, który bez wątpienia jest mogiłą.Cia-ło owinięte w całun.Miękkość i ciepło dziewczęcej dło-ni.Słowa gdzieś kiedyś zasłyszanej ballady.Promise me, when you see, a white rose you ll thinkof me.Nie zapomnę.I nagły skurcz serca.Nie zapomnę, na-wet kiedy cię stracę.Claymore potrząsa głową, usilniestara się zogniskować wzrok.Przecie\ nie straciłem.Nawet jeszcze nie poznałem.- Czarny pies.On jest wa\ny, Claymore! Czarnypies!Zmienia się perspektywa.Twarz Lance'a jaśnieje bla-dą plamą na tle nieba, rozgwie\d\onego tańczącymiiskrami.Ciała nie ma ju\ wcale, rozpłynęło się w dymie,w duszących, słodkich i palących oparach.Została świa-domość i wizje.Wcią\ nie takie.Trupią maskę mnicha ściąga gniew.Lance coś mówi, natarczywie i gniewnie, słowa rozpły-wają się, rozpadają na poszczególne dzwięki i echa.Komu wyje pies 239Kosmyk jasnych włosów, czerń brwi, dotyk gładkiejskóry.Smak miodu na wargach.I will be your ghost of a rose.Policzek pali ogniem.Czy to ju\? Nie.Zwiadomośćwraca na chwilę.To tylko ten skurwysyn dał mi w pysk,orientuje się Claymore.- Skup się, durniu, nie ma czasu! Nie wytrzymasz ju\długo!Nie ma? Wewnętrzny chichot wstrząsa ciałem.Niewiesz, Lance, jak wiele mogę wytrzymać.Sam się niespodziewałem.Głowa od uderzenia przetacza się z boku na bok.Ech,poczekaj, jak tylko będę mógł wstać.Ciało wcią\ nie słucha.Nie ma go, rozpłynęło się wrozkołysanej, skłębionej przestrzeni.- Czarny pies!Twarde palce chwytają podbródek, unieruchamiajągłowę.Mo\na ju\ tylko patrzeć w pozbawione tęczówekoczy.- Równowaga, Ramirez.Ju\ wiesz, co się dzieje.Mywiemy od dawna.Panicz William nie jest pierwszy.Tak, nie jest.Claymore chce się uśmiechnąć, ale niemo\e, wargi ma zdrętwiałe i nieczułe.Nie on pierwszywrócił z tej wojny niepotrzebnej i krwawej.I nie jemupierwszemu odbiło.- My widzimy dalej.To początek zaledwie.Obcedemony, przepaść, której nikt nie zasypie.Tak będzie, amy musimy być gotowi.My, czyli kto? Wcią\ wraca jedna natrętna myśl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]