[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Pan rozumie, ludzie, którzy żyją, żesię tak wyrażę, z głowy, miewają czasami oryginalne pomysły.Ale te-raz skoro trafia się możność odrobienia zbrodni, uleczenia rany, zada-nej brutalną ręką, przemazania dwudziestoletnich cierpień, teraz,panie Lavery, mogę powiedzieć tylko tyle. Słuchajcie przerwał Młokos mój przyjaciel nie da się nabraćna frazesy, ale zapłaci wam po królewsku.Bez bujania, siadajcie, pa-nowie.Leffingwell, bynajmniej nie dotknięty, roześmiał się i zaczął czynićhonory stołu. Panie Lavery, proszę tutaj po mojej prawej ręce.Ty, Montana,usiądz tutaj.Będziesz wolał mieć pień za plecami.Ludzie czynu, panieLavery, muszą być ostrożni. Jeść! rzucił krótko Młokos.Wezwał kelnera i zamówił tortillas, potrawę mięsną z pieprzem ikawę.Lavery poprosił o to samo. To lekki posiłek zauważył Jeff. Powinniście. My tu naumyślnie lekko jadamy wyjaśnił Młokos. Od prze-jedzenia chce się spać, a nawet węże wiedzą, że w Meksyku sennośćjest niebezpieczną rzeczą.No, co powiecie? O Tonia pytasz? mruknął Fadden oglądając się ukradkiem. T y mów, Leffingwell rozkazał Młokos. Turkowi się ciąglezdaje, że jest w celi więziennej.Nie może się nauczyć wolności. A ty zawsze dowcipkujesz? warknął Turek Fadden. Zamknij paszczę.Powiem ci, bracie Tu Leffingwell zwrócił siędo Młokosa. Powiem ci, jak jest z Toniem.Prędzej wyjmiesz z ogniarozpalone żelazo, niż wyciągniesz Tonia z jego nory. To się postaramy o obcęgi.Dalej.84 Tonio mieszka w mieście Ormosa czy pod miastem, naturalnie,jeżeli nie grasuje po przełęczach.Lud go kocha, policja nienawidzi, alewszyscy mówią o nim na ucho.Wiesz, że Meksykanie lubią wszystko,co jest niezgodne z prawem.Może dlatego tak przepadają za Toniem. Lubią go, bo to Lavery.A co powiesz o starym Rubrizie? O, to pies.Wszyscy go mają za psa.Ale chłop ma jedną cnotę,dla której wszystko mu przebaczają.Kocha syna. I Leffingwell po-chylił się w stronę ranczera, jakby go przepraszał, ale Lavery milczał,zapatrzony, zasłuchany. Kocha, bo ma z niego pieniądze dodał w formie komentarzaMłokos. No, pewnie. Nie wiem, czy ci się uda dotrzeć do Tonia mruknął TurekFadden. Pojadę do Ormosy i zapytam o niego. Tak, żeby ci wbili nóż między łopatki wtrącił ostrzegawczoLeffingwell. W Ormosie nie mówi się o Toniu.Podano jedzenie.Młokos rzucił się z apetytem na talerz. Trzeba tylko wiedzieć, jak pytać w tym kraju śmierci powie-dział w przerwie między dwoma kęsami. A ja wiem. Co prawda zagadał Turek to ja i mój kolega wpakowaliśmysię w ten interes jak głupcy, chyba że pan Lavery pomyśli o nas.A Lavery nie puszczał pary z ust. Niech Tonio Rubriz dowie się, czyja krew w nim płynie po-wiedział Młokos to was od razu wezmie do Ormosy i podziękuje zarozwikłanie zagadki. Mnie nie zobaczy przestraszył się Turek, Ja nie myślę. Dobrze, dobrze przerwał Młokos. Delikatne ręce nie wycią-gną kasztanów z ognia. Podoba mi się twoja fantazja uśmiechnął się z przymilnymgrymasem Leffingwell tylko że.Młokos zawinął zręcznie trochę fasoli w kukurydzany placek, wło-żył kęs w usta i wytarł ręce, jednocześnie odsuwając krzesło. Znajdziecie mnie w Ormosie oznajmił. Muszę już iść, bonadciąga towarzystwo.Panie Lavery, idziemy!85Wstał.Dwaj ludzie, przemykający między stolikami, nagle ruszyliku niemu biegiem, jeden tykowaty z blizną na twarzy, o ziemistej, tru-piej cerze, drugi niski, krępy, z połyskliwymi wąsami.Mundury ja-śniały w świetle lamp.XIXWyższy pędząc przodem wyrwał z pochwy rewolwer i zaczął strze-lać.Z każdym wyrzutem prawej nogi padał strzał.Młokos palnął mu wgłowę, że osunął się na ziemię jak miękki łachman.Niski potknął się,wywrócił stolik i padł na towarzysza, sam przysypany gradem skorup.Młokos podniósł filiżankę kawy lewą ręką.W prawej zwisał rewol-wer.Pijąc, rzekł do Dżentelmena i Turka: Wy się lepiej stąd wynoście.Ten drugi policjant żyje.Zostaliby-ście pociągnięci do odpowiedzialności za udział w zbrodni.Zobaczymysię jutro w Ormosie.Panie Lavery, za mną.Schował rewolwer i położył pieniądze na stole.Koło leżących poli-cjantów zbierali się ludzie.Przeszedł prosto przez tłum, który ku jegouciesze rozstępował się trwożnie na boki.Już był przy stajni, a jeszczesię uśmiechał.Ranczerowi zdawało się, że tumult za nimi rośnie, przechodząc wgalop koni, mimo to Młokos jechał stępa, a osiodłał konia o pół minu-ty pózniej od towarzysza, co ten przypłacił atakiem trwogi.Montanauśmiechał się.Dalekie wrzaski, przeplatane tętentem koni, rozśmie-szały go zamiast trwożyć.Nasłuchiwał z przechyloną głową.Wsiadł bez słowa i ruszył przodem.Lavery rozumiał tylko tyle, żeMłokos jest zadowolony i że mu dobrze.Dla Lavery'ego wszystko byłotajemnicą.Gdy znalezli się w górach na takiej wysokości, że Santa Katalina wdole zamieniła się w konstelację świateł, zlewając się niemal w jednoognisko, Młokos zarządził nocleg w małym jarze.Obozowali na sucho.Konie głodowały, a oni mieli na dwóch jedną manierkę wody.Ale Lav-ery'emu najuciążliwsze ze wszystkiego wydawało się milczenie towa-rzysza.Młokos, siedząc pod skałą, obserwował gwiazdy i powolne86manewry cieni księżycowych między drzewami i gałęziami.Mogło sięzdawać, że zaniemówił.Rankiem, gdy zmordowane konie wyniosły ich na krawędz, skądukazała się Ormosa, stał się rozmowniejszy. Pojadę przodem rozpatrzyć się rzekł skręcając papierosa jakzawsze podczas przystanków. Zaczekajcie do zmierzchu i ściągnie-cie za mną.Prawdopodobnie będę w mieście. Nie, jadę z tobą nalegał Lavery. Dotąd ty się głównie nara-żałeś.Teraz na mnie kolej.Młokos zmierzył go nijakim spojrzeniem, w którym nie było aniciekawości, ani gniewu. Panie Lavery, macie tu zostać do nocy i już.Odjechał, a Lavery został.Ormosa leżała w środku amfiteatru górskiego, pokrajanego wąski-mi zadrzewionymi parowami.Wyżej pchały się góry, wyniosłe i maje-statyczne, lecz łyse.Osiedle mogło liczyć ze stu mieszkańców i zedwieście psów.W uliczkach wałęsały się kozy i prawie tak samo zwin-ne i chude świnie.Mustang Młokosa wierzgał, gdy mu wchodziły podkopyta.Jezdziec śmiał się wesoło.W Ormosie była karczma.Młokos wszedł do małej fonda, zajmują-cej większą część parteru, i rzucił bat na kontuar z takim rozmachem,że strzeliło jak z pistoletu.Sześciu drabów, którzy rżnęli w karty wkącie, zerwało się na nogi.Gospodarz zachował się spokojnie.Tylko zdjął strzelbę z półki istanął w postawie na baczność. Który z was zna Tonia Rubriza? zapytał Młokos.Odpowiedziały trwożne oczy i stężałe twarze.Głowy odwracały sięwolno, wymieniano spojrzenia. Kto go zna, niech mu da znać, że zabawię w tym zajezdzie dzieńlub dwa.Jeżeli sam do mnie nie przyjdzie, to ja go poszukam.Gospo-darzu zwrócił się do szynkarza zamawiam najlepszy pokój.Oberżysta chwilę karcił zuchwałego gościa oczami.Młokos czekał zbatem przerzuconym przez ramię.Gospodarz, pomrukując, odłożyłstrzelbę i dał znak młodzieńcowi, by szedł za nim.Przebyli patio, gdziekurczęta grzebały w kurzu i po kamiennych schodkach dostali się na87pięterko. Najlepszy pokój był duży i pusty.Na podłodze leżała jednakozia skóra, na łóżku druga zamiast kapy. Kwatera w sam raz dla psa skrytykował Młokos. Będę spałdo wieczora.Na kolację przyniesiesz mi pieczeń kozlęcą, czerwonewino i chleb.Koniowi dasz owsa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]