[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kiedy dotarł do placu Zwiętego Marka, dzwony wybiły piątą.Plac był olbrzymi.Pojednej jego stronie wznosiła się Kampanila, nieopodal zaś lśniły złote, niemal bajkowe kopułybazyliki, wyrosłe u zbiegu dwóch szeregów okazałych brunatnożółtych gmachów.Gdzieniegdzienad arkadami podcieni zwisały wielkie płócienne pasiaste markizy, wydymające się leniwie wporannej bryzie, spłowiałe od słońca i słonego adriatyckiego powietrza.Zwitało już i pierwsi zaspani wenecjanie wychodzili na ulicę, by zająć się swoimiporannymi sprawami.Jake przeciął plac, rozglądając się trwożnie.Na widok brodatego starca wpodartych szatach, który obserwował go przez zmrużone powieki, przyspieszył kroku ipraktycznie wbiegł do przedsionka kościoła.Zaskoczył go widok szeroko otwartych wrót i tętniącego życiem wnętrza bazyliki.Zamiast rzędów kościelnych ław zobaczył otwartą przestrzeń z wysypaną trocinami mozaikowąposadzką, po której pałętały się stadka gęsi i owiec, a nawet krowa przeżuwająca swojeśniadanie.Byli też ludzie: targowali się i wymieniali sfatygowane monety na dobra materialne -tkaniny, przyprawy, wyroby ceramiczne.Jedni dyskutowali z ożywieniem, inni wciąż drzemali wzacienionych kątach.Z boku nawy, przy jednym z masywnych filarów, piętrzyło się drewniane rusztowanie.Na szczycie chwiejnej konstrukcji artysta w kanciastym kapeluszu pracował nad freskiem nasklepieniu.Nakreślił już zarysy postaci i teraz wypełniał przestrzeń między nimi połyskliwymbłękitem nieba.Zaintrygowany Jake zbliżył się do rusztowania, zastanawiając się, czy malarzmoże być kimś sławnym.Może to sam Leonardo da Vinci albo Michał Anioł&Artysta jakby wyczuł obecność wpatrzonego weń chłopca.Spojrzał w dół, mrugnął doJake a, po czym wrócił do malowania.W tym momencie Jake dostrzegł kątem oka cośnieoczekiwanego.Skulił się ze strachu.Przez główną nawę kościoła, przecinając ją na ukos, szła wysoka postać w szkarłatnejpelerynie.Jake opuścił głowę i odwrócił się, ale ukradkiem wciąż obserwował mężczyznę, któryzniknął we wnętrzu szafopodobnej konstrukcji z ciemnego drewna, skrytej w mroku za rzędemmarmurowych kolumn.Po chwili ruszył ostrożnie przez świątynię w ślad za żołnierzem.Nagle go olśniło. Konf.Zw.Marek.Amerigo Vespucci.Konfesjonał! Ta drewniana szafa to konfesjonał!Jake ostrożnie wyjrzał zza grubej kolumny, by przyjrzeć się dokładniej.Konfesjonałskładał się z dwóch części: po jednej stronie była budka z zamkniętymi drzwiami - dla księdza,po drugiej otwarty klęcznik, osłonięty tylko na wpół zasuniętą zasłonką.Tam widział wyraznieplecy żołnierza w czerwonej pelerynie.Nagle żołnierz zniknął. Co jest?! - pomyślał zdumiony Jake i wychylił się bardziej, by mieć szersze polewidzenia.Nie ulegało wątpliwości: konfesjonał, przynajmniej w części przeznaczonej dlapenitentów, był pusty.- Per piacere - odezwał się schrypnięty głos tuż przy uchu Jake a, napędzając muporządnego stracha.Kiedy zapanował nad oddechem, odwrócił głowę i spojrzał w pomarszczoną twarz starejkobiety.Wyciągała rękę po datek.Jedno oko miała zasnute bielmem.- Per piacere - powtórzyła, szturchając go sękatymi paluchami.Jake uśmiechnął się uprzejmie.Przypomniał sobie sakiewkę, którą dostał od Nathana.Ostrożnie wydobył ją z kieszeni i wyłowił jedną złotą monetę, którą podał kobiecie.%7łebraczka nie reagowała przez dłuższą chwilę, ale niedowierzanie szybko przerodziło sięw radość.Jej starą twarz rozjaśnił uśmiech nieopisanego zachwytu.- Dio vi benedica - wyszeptała, gładząc zasuszoną dłonią płonące policzki Jake a, poczym garbiąc się w uniżonych ukłonach, wycofała się i zniknęła w tłumie.Jake odwrócił się z powrotem do konfesjonału. W tej budce muszą być ukryte drzwi -pomyślał - jakieś tajne przejście.Choć myśl ta napełniała go przerażeniem, wiedział, że musiznalezć to przejście i sprawdzić, co się za nim kryje.Serce waliło mu jak młotem.Spojrzał nakirys i pelerynę, które trzymał w rękach - nadszedł czas, by się przebrać.Półpancerz osłonił mu pierś i brzuch.Był mocny, ale bardzo lekki i pasował na Jake a jakulał.Długa peleryna sięgała ziemi.Jake naciągnął kaptur na głowę, odetchnął głęboko izdecydowanym krokiem pomaszerował w stronę konfesjonału.Wkroczywszy do środka, zaciągnął za sobą zasłonę i powiódł wzrokiem po drewnianychścianach.Nigdzie nie było widać niczego, co przypominałoby drzwi.Nacisnął w kilku miejscachna lakierowane deski, ale te ani drgnęły.- Chi volete vedere? - zasyczał jakiś głos i Jake owi krew zmroziło w żyłach.Za kratkąprzepierzenia chłopiec dostrzegł zarys twarzy.- Chi volete vedere?!Osobliwością był fakt, że człowiek za przepierzeniem palił fajkę.Przez kratkę sączyły sięzwiewne wstążki dymu.Jake zaledwie liznął włoskiego, ale był pewien, że chi oznacza kto.Nagle olśniło go:przypomniał sobie zdanie z notatki rodziców.Człowiek, który dał imię Ameryce?- Ame& Amerigo Vespucci - odpowiedział z najlepszą imitacją włoskiego akcentu, najaką było go stać.Na chwilę zapadła cisza.Potem dało się słyszeć ciche kliknięcie i cała tylna ścianakonfesjonału odjechała w bok, odsłaniając wylot korytarza.Jake wstąpił w mrok.Zciana za nimzasunęła się z powrotem.12Mroczny tropKorytarz, który otworzył się przed Jakiem, był mroczny i wilgotny, o ścianachzbudowanych z masywnych kamiennych bloków.Jake dostrzegł zakapturzoną postać znikającąw łukowatym przejściu na drugim jego końcu.Rozglądając się niepewnie, podążył zanieznajomym.Po chwili znalazł się w obszernym ciemnym przedsionku o kolistym kształcie isklepionym stropie.Z identycznego przejścia po przeciwnej stronie komory sączyło się słabeświatło.Jake zdążył dostrzec niknący tam cień człowieka.Ruszył przed siebie ze wzrokiem wbitym w przejście.Nagle potknął się o stopień iusłyszał dzwięk staczających się kamyków.Stanął jak wryty, spojrzał w dół i zachłysnął się zezgrozy.Tuż pod jego stopami ział wylot gigantycznego okrągłego szybu, schodzącego mglistączeluścią pionowo w dół.Prastare kamienne schody wiły się spiralą wzdłuż jego ścian, niknąc wciemności pachnącej wilgocią i pleśnią.Z głębiny dobiegały zwielokrotnione echem odgłosyspadających kropel.Jake był pewien, że szyb musi sięgać głęboko pod weneckie kanały.Szybko cofnął się i pobiegł wzdłuż ścian przedsionka, by okrążyć wylot szybu.Kolejneprzejście prowadziło do przestronnej komnaty: wysoko sklepionej pracowni ze smukłymizakratowanymi oknami, sięgającymi od posadzki do stropu.Zakapturzony mężczyzna znikł zadrzwiami po drugiej stronie pomieszczenia.- No nie, nie dam rady - jęknął półgłosem Jake, zawracając na pięcie w stronę wejścia.Na progu zatrzymał się i zamyślił. Nie mam wyboru - uświadomił sobie.Zacisnął pięści i wrócił do komnaty
[ Pobierz całość w formacie PDF ]