[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Te, które można byłolepiej zaobserwować, robiły wrażenie dawno nie używanych,opuszczonych.Drzwi były pozamykane, a okna zasłoniętefirankami z sukna czy czymś w tym rodzaju.Prawie że się czułogrubą warstwę kurzu zalegającą parapety.Wyłączyłem stacyjkę i siedziałem z rękami na kierownicy,nasłuchując.Było zupełnie cicho.Dom robił wrażeniecałkowicie opustoszałego, z tym że coś się ruszało wciemnościach pokoju znajdującego się za siatkowymizasłonami.W pewnej chwili rozległ się cichy, ale wyraznygwizd i w wejściu pojawiła się sylwetka mężczyzny; rozsunąłzasłony i zaczął schodzić po schodkach.Był to niecodziennywidok.Na jego głowie tkwił płaski, czarny kapelusz, noszony przezgauczów, z ręcznie tkanym paskiem pod brodą.Miał na sobienieskazitelnie czystą, białą, jedwabną koszulę, rozpiętą podszyją, z rękawami ciasno spinanymi na przegubach i szerokimina ramionach.Czarną chustkę na karku zawiązał sobie w tensposób, że jeden jej koniec był krótki, a drugi zwisał mu aż nabrzuch.W talii był przepasany szeroką, czarną szarf ą.Zamiastspodni miał czarne pantalony, obcisłe w biodrach, przetykane zboku złotą nicią do miejsca, w którym zostały rozcięte irozchodziły się luzno; po obydwu stronach przecięcia widniałyzłote guziki.Całość stroju dopełniały eleganckie, czarnelakierki.Zszedłszy ze schodów zatrzymał się, ciągle jeszcze gwiżdżąc,i zaczął mi się przyglądać.Robił wrażenie niezwykle sprawnegoi wprost tryskającego siłą.Spod długich, jedwabnych rzęspatrzyły na mnie największe i najbardziej puste szare oczy,jakie udało mi się w życiu widzieć.Miał Regularne i delikatnerysy, w których nie było jednak ani cienia słabości - nos prosty,dość cienki, usta interesująco wymodelowane; brodęprzedzielał dołek, a małe uszy przylegały mu zgrabnie dogłowy.Jego skóra posiadała ten ciemny odcień, którego słońcenigdy nie zmienia.Lewą rękę trzymał opartą na biodrze, a prawą zakreśliłzgrabny łuk w powietrzu.- Witam - odezwał się.- Piękny dzień,nieprawdaż?Dla mnie tutaj jest za gorąco.Ja lubię gorąco - oświadczył spokojnym, stanowczymgłosem, ucinając wszelką dalszą dyskusję na ten temat.Mojeupodobania zupełnie go nie interesowały.Usiadł na stopniu,wyciągnął skądś pilnik i zaczął się zajmować swymipaznokciami.Pan z banku? - spytał, nie podnosząc głowy.Szukam doktora Verringera.Przestał piłować paznokcie i popatrzył na bok - wprzestrzeń.- Kto to jest? - spytał obojętnym głosem.- Tu wszystko należy do doktora Verringera.Doskonale pano tym przecież wie.No, nie jest pan bardzo gadatliwy.Znów zaczął piłować paznokcie.- yle cię poinformowano,ptaku.Tu wszystko należy do banku.Zostało to zabezpieczoneczy zajęte, czy coś w tym rodzaju.Nie pamiętam.Popatrzył na mnie jak człowiek, dla którego takie szczegółynie mogły mieć żadnego znaczenia.Wysiadłem z samochodu ioparłem się o ścianę, a po chwili stanąłem w innym miejscu, byzłapać trochę powietrza.A jaki to jest bank?Jeśli nie wiesz, to znaczy, że to nie oni cię wysłali.A jeśli nieoni cię wysłali, to nie masz czego tu szukać.Ruszaj w drogę,ptaku.No, odlatuj, ale szybko.Muszę odnalezć doktora Verringera.Ta buda jest nieczynna.Przyjechałeś prywatną drogą, oczym bez trudu można się dowiedzieć z tablicy.Jakiś gamońzapomniał zamknąć bramę wjazdową.A ty się opiekujesz tym wszystkim?Mniej więcej.Ale nie zadawaj mi więcej pytań, ptaku, bomam wybuchowy temperament.A co robisz, jak się rozzłościsz, tańczysz tango z jeżem?Wyprostował się szybkim, zgrabnym ruchem.Przez dłuższąchwilę widniał na jego twarzy przylepiony uśmiech.Po czympowiedział: - Wygląda na to, iż będę musiał cię wrzucić zpowrotem do tego starego Oldsa.- Dobrze, ale za chwilkę.Na razie chciałbym się dowiedzieć,gdzie się obecnie znajduje doktor Verringer.Wsadził pilnik do kieszeni koszuli, a w prawej ręce coś musię pojawiło.Za chwilę miał już nasadzony na ręku mosiężnykastet.W jego wielkich, jakby zadymionych oczach, zapaliły sięogniki, a na policzkach napięła skóra.Ruszył w moim kierunku.Zrobiłem krok do tyłu, by miećwiększą swobodę ruchu.W dalszym ciągu nie przerywał swegogwizdania, ale było ono teraz cieńsze i ostrzejsze.- Nie musimy się zaraz bić - zwróciłem się do niego.- Niemamy o co walczyć.A poza tym mógłbyś sobie pognieść teśliczne pantalony.Skoczył ku mnie jak błyskawica i strzelił lewą.Miałniesamowitą szybkość.Uderzenia się spodziewałem, alejednocześnie udało mu się złapać mnie za przegub prawejdłoni.Uchwyt miał jak z żelaza.Szarpnął mną tak, iż straciłemrównowagę, i zamachnął się ręką uzbrojoną w kastet.Gdyby mnie trafił w tył głowy, byłbym od razu załatwiony.Gdybym ja go szarpnął, to trafiłby mnie w bok głowy albo wokolicę stawu barkowego.Tak czy inaczej oznaczałoby tozmasakrowaną twarz bądz ramię.Poddałem się więc jegoszarpnięciu, a w przelocie zablokowałem mu od tyłu lewą stopęi chwyciłem za koszulę, która pękła z trzaskiem.Poczułemuderzenie w kark, ale nie był to metal.Odgiąłem sięgwałtownie w lewo, a on poleciał na bok.Wylądował jak kot inim zdążyłem odzyskać równowagę, już stał na nogach.Natwarzy pojawił mu się uśmieszek.Widać było, że mu się towszystko bardzo podoba.Był w swoim żywiole.Znów ruszył namnie.Nagle ktoś zawołał basowym głosem: - Earl! Natychmiastsię uspokój! Natychmiast, słyszysz, co mówię?Gauczo w pantalonach stanął.Na twarzy błąkał mu siępółuśmieszek.Błyskawicznym ruchem schował mosiężnykastet w szerokiej szarfie, którą był przepasany.Obróciłem się i zobaczyłem solidnie zbudowanegomężczyznę w jaskrawokolorowej, hawajskiej koszuli,spieszącego w naszym kierunku jedną ze ścieżek iwymachującego rękami.Nadszedł mocno zasapany.Zwariowałeś, Earl? - rzucił.Niech pan się nigdy w ten sposób do mnie nie odzywa -odparł Earl.Uśmiechnął się, ruszył w stronę domu i usiadł naschodkach werandy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]