[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Maks,który jest chyba dowódcą grupy, postanawia, że prześpimy upał i w dalszą drogęruszymydopiero przed wieczorem.Otrzymujemy nową porcję słonawego napoju i po kostceprasowanychowoców.Brodacz bada, czy nie ma na terenie otaczającym obozowisko jakichśjadowitychwęży i skorpionów.Ellen wytargowała od niego świeży bandaż dla Martina, bodotychczasowyjest bardzo brudny i podarty przy przedzieraniu się przez krzaki.Okazuje się przytym, że bandaż na lewej ręce założono nie z uwagi na rzeczywiste potrzeby, lecz abyukryćślady tortur jakim był poddany Martin i to chyba wkrótce po aresztowaniu.Obawiam się,żegips na prawej ręce kryje podobne obrażenia.Opieka nad Martinem jest trudnym zadaniem.Każda czynność budzi we mnienaturalnysprzeciw i wstręt.Nie wiem jakbym sobie poradziła bez Ellen.To jednak zawodowapielęgniarka.Nad brzegiem wyschniętego potoku pozostajemy blisko siedem godzin.Większość tegoczasu przesypiam, wyczerpana upałem i przeżyciami nocnymi.Oczywiście w mojejsytuacjinie jest to sen spokojny, przynoszący wypoczynek i odprężenie.Napięcie potęgowanenajgorszymiprzewidywaniami dotyczącymi moich i Martina losów, ból głowy i swędzenie poukąszeniachowadów, sprawiają, że śpiąc nerwowo, płytko, często budzę się na każdy szept,trzask czy gwałtowniejszy ruch.Martin, co prawda, śpi, ale jęczy i bełkoce cośnieustannie.Gdy się wreszcie uspokaja, na domiar wszystkiego Bob budzi brodacza, aby zastąpił gonawarcie.Mam nadzieję, że chłopak jest bardzo zmęczony po tak ciężkiej nocy i szybkozaśnie,a tymczasem długo, chyba z godzinę, szepce coś, przykrywszy sobie głowę białąpłachtą.Zaczęłamsię nawet obawiać, czy nie cierpi na jakieś zaburzenia psychiczne, spowodowaneupałem, bo chwilami głos mu się zmienia jak aktorowi w czasie dramatycznej kwestii,choćtreść słów, docierających do mnie w niezrozumiałych strzępach zdań nie uzasadniadziwnejintonacji.Wydaje mi się, że są to chorobliwe majaczenia, być może związane z jakimiśprzeżyciamina safari w rezerwacie nosorożców, bo o tym zwierzęciu najczęściej mówi.335.W dalszą drogę wyruszamy póznym popołudniem.Jeszcze jest bardzo gorąco, alesłońcenie praży już tak niemiłosiernie.Idziemy stale na północo-wschód i według tego copamiętałamz mapy zbliżamy się nie tylko do gór, ale i granicy z Dusklandem.Zdaje się topotwierdzaćmoje wcześniejsze przypuszczenia, iż trzej mężczyzni to komandosi lub agenci białejrepubliki.Może na to wskazywać również fakt, że nawet Quincie nie udało się pociągnąćichza język, czyimi są wysłannikami i dokąd nas prowadzą.Po zapadnięciu zmroku tempo marszu znacznie się zmniejsza, zwłaszcza, że warunkiterenoweulegają pogorszeniu.Droga staje się coraz trudniejsza, nierówna, kamienista, roślinnośćjeszcze bardziej pustynna.Największy kłopot mamy teraz z Quintą, który ciągle siępotyka itylko ramię Ellen chroni go przed upadkiem.Za to Martin zachowuje sięnadspodziewaniedzielnie.Nie odzyskał co prawda pełnej świadomości i nadal żyje w świecie urojonym,jednakutrwalone podczas częstych wypraw w Alpy odruchy ułatwiają mu marsz i chyba nawetwędrówka w coraz bardziej górzystym terenie budzi jakieś wspomnienia poprawiającesamopoczucie.Niemniej, z uwagi na Quintę, Maks musi zarządzać coraz częstsze odpoczynki, takiż do podnóża Gór %7łółtych docieramy dopiero po siedmiu godzinach, bardzo jużwyczerpanimarszem.Tu po raz pierwszy Maki włącza radiotelefon, wydobyty z przepastnego plecakabrodacza.Widać już nie obawia się namiaru helikopterów marszałka Numy.Rozmawia krótko,informująco wykonaniu zadania z nadwyżką , z której szef będzie chyba zadowolony.Zastanawiamsię o kogo tu chodzi: o Martina, o mnie, czy o Quintę? Z zachowania się komandosóww czasie drogi trudno coś wywnioskować.Jednego jestem pewna najbliższe godzinyzadecydują o moim losie i jeśli istnieje jeszcze jakaś szansa ucieczki, muszę jąwykorzystaćteraz.Oczywiście, nawet jeśli nie byłabym skuta z Martinem, nie mogłabym go zostawić.Wrachubęwchodzi tylko ucieczka z nim razem i rzecz jasna, przedostanie się poprzez pierścieńduchów do partyzantów Magogo.Jedyną drogą do osiągnięcia tego celu jest zdobyciebroni isterroryzowanie opiekunów , a to wymaga pewnej swobody ruchów.Osiągnięcie pierwszego celu okazuje się wcale proste.Nacieram pierścieniemkajdankówopasany nim przegub tak, aby skóra stała się czerwona i proszę Maksa, aby mi zmieniłrękę ,bo sobie otarłam.Jest w dobrym humorze i sprawdziwszy latarką czy mówię prawdę,przekłada pierścień na lewą rękę.Nie zorientował się, że w ten sposób wędrówkakamienistądoliną, do której wylotu dotarliśmy, jest w praktyce niemożliwa.Czekałam teraz tylko narozkaz dalszego marszu, aby wykazać mu to naocznie.Kolejność w kolumnie jest ta sama jak poprzednio, mam więc za sobą tylko Maksa iBoba.Przy pierwszej kamienistej przeszkodzie staję bezradna o wspinaczce czy skokach niemamowy.Maks poleca Bobiemu, aby poszedł dalej, a sam nie zatrzymując kolumny iświecącsobie latarką uwalnia rękę.Martina.Zdaję sobie sprawę, że nie mam chwili dostracenia, żeza chwilę Maks przykuje moją rękę do swojej.Dlatego przełożył automat na lewe ramię.Alenie o tę broń chodzi mi w tej chwili.Walki wręcz też nie mogę ryzykować, bo chociażToszićwiczył ze mną dżudo i karate, obawiam się, że ten stary może być niezle wyszkolony.34Odwracam się twarzą w stronę Maksa, jak gdyby chcąc mu ułatwić założenie sobiepierścieniakajdanek, i błyskawicznym ruchem wyrywam mu zza pasa pistolet gazowy.Nim jednakzdołałam odbezpieczyć zawór, wycelować i nacisnąć spust silnym ciosem w szyję Makszwala mnie z nóg i kopnięciem wytrąca pistolet. I po co ci to, dziecinko? mówi z wyrzutem, jak ojciec karcący córkę.Nachyla się ipodnosi z ziemi upuszczoną latarkę, potem świecąc odnajduje pistolet i zatyka sobie zapas.Zdaje się nie zwracać na mnie uwagi, jakby prowokując do ucieczki czy ataku.A możepoprostu wie, że jestem oszołomiona ciosem i nie zdobędę się już na żaden akt rozpaczy. No, wstawaj! rozkazuje wreszcie, świecąc mi w oczy latarką.Podnoszę się z ziemi.Mięśnie szyi i karku przeszywa ostry ból.Maks zatrzaskujekajdanki,ale tym razem z przodu, tak abym mogła pomagać sobie rękami przy wdrapywaniu sięnaskały. Naprzód, dziecinko! popycha mnie lekko w plecy. I nie oglądaj się za siebie! dodaje,widząc, że szukam wzrokiem Martina.Droga wznosi się teraz dość stromo w górę i raz po raz trzeba wspinać się na progiskalne.Idziemy korytem wyschniętego potoku i wkrótce spotykamy czekającego na nas Boba.Makskaże mu zająć się Martinem, a sam idzie nadal na końcu pochodu nie spuszczając zemnieoka.W kamienistej dolinie jest jeszcze ciemniej niż na otwartej przestrzeni i wszyscy trzejnasi opiekunowie oświetlają sobie i nam drogę latarkami.Widocznie czują się tu jużzupełniebezpiecznie, a teren znają znakomicie.Maks na każdym krótkim postoju łączy się zeswoim szefem , który widać niecierpliwi się naszą powolną wspinaczką
[ Pobierz całość w formacie PDF ]