[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Potem zbiegł wąską piaszczystą ścieżką pod nawis skalny i prosto nakamienistą plażę.Lazurowy ocean obmywał łagodnie brzeg, liżąc gładkie,stożkowate skały, które obrębiały plażę niczym zęby wielkiej zanurzonej w wodziebestii.180Stanął, żeby zaczerpnąć tchu, wsłuchany w łagodny chlupot oceanu.Odwrócił się, szukając bezpiecznej kryjówki dla książki łączącej.Niemalnatychmiast jego wzrok padł na piaskowcową skarpę pod nawisem, pokrytą setkądrobnych otworów.Podszedł do skarpy i wybrał jeden z większych otworów, położonych znaczniepowyżej poziomu przypływu.Rozejrzał się wokół i przekonany, że nikt go niepodgląda, wspiął się na skarpę, wsuwając stopy w otwory.Wcisnął się całym ciałemw wąską przestrzeń, przeczołgał się kawałek, położył książkę łączącą na suchymwystępie i docisnął kamieniem, żeby się nie wyślizgnęła.Zadowolony, wycofał się, zeskoczył na piasek i wytarł dłonie o płaszcz.Wcześniej zauważył stromą ścieżkę, która biegła wokół zatoki.Ruszył teraz wjej stronę, powoli przeciskając się przez głazy.Przez chwilę skrywał go cień, występskalny zasłaniał mu niebo, ale potem ścieżka skręciła nieznacznie, w skale ukazał sięrozstęp i Atrus wyszedł na pochyła łąkę.Wiał zdumiewająco silny wiatr.Porywiste podmuchy kładły wysokie zdzbłatrawy i szarpały mu płaszcz.Atrus otulił się szczelniej i ruszył dalej z opuszczonągłową.Ujrzawszy, jak cień kończy się tuż przed nim poszarpaną linią, podniósł wzrok.Powoli, bardzo powoli, odwrócił się w prawo i otworzył usta ze zdumienia.Odchylił głowę, żeby ogarnąć je całe.Drzewo.Zdawało się spoczywać na skalnym cyplu.Korzenie, niczym filary olbrzymiejkamiennej świątyni, zbiegały po skarpie i przebijały kamienistą plażę; potężne splotykorzeni, jak śliskie grzbiety tuzina węży morskich, wyciągniętych w ocean.Pień drzewa miał nie mniej monumentalne rozmiary.Nie był wprawdzie takwysoki, jak Atrus sobie wyobrażał, ale sam jego obwód wystarczał, by czuł się przynim nie tylko mały, ale po prostu pozbawiony znaczenia.Jak sam czas pomyślał Atrus powoli wspinając się wzrokiem po gałęziach.Nagle zdał sobie sprawę, że teraz łatwo mógłby zostać zauważony.Podbiegł więc doskały wznoszącej się na wprost niego.W skale wykuto stopnie, które ginęły wśród drzew.W górze, na polaniezalanej światłem słońca sączącego się przez wierzchołki drzew, stała dużadrewniana chata.181Atrus podszedł do chaty, a serce zabiło mu mocniej, ponieważ od razu jąrozpoznał.Przypominała dom modlitwy świątynię Gehna w trzydziestym siódmymwieku.Właściwie była identyczna.Atrus domyślił się, w której części wyspy się znajduje.Ujrzał to w swymumyśle jak na mapie.Zagłębił się w chłodnym wnętrzu, minął pomalowane drewniane słupy i znalazłsię w pomieszczeniu urządzonym z najwyższym przepychem.Zciany zdobiłycudowne gobeliny, rzezby i proporce na srebrnych tyczkach.W głębi pomieszczenia stał masywny tron.Wyglądał tak, jakby został odlany zjednego kawałka lśniącego złota.Kiedy Atrus podszedł bliżej, stwierdził, że nie byłoto złoto, ale przepiękny płowy kamień, jakiego nigdy wcześniej nie widział, nawet wD ni.Zatrzymał się na moment, żeby go zbadać.Przesunął palcami po gładkiej,chłodnej powierzchni poręczy, zastanawiając się, w jakiej starodawnej księdze Gehnznalazł wzór czy zwrot, który pozwolił mu stworzyć tak cudowny materiał.Za tronem stał duży parawan z cytrynowego jedwabiu, na którym wyszytosylwetkę człowieka.Wysoko sklepione czoło i okulary nie pozostawiały wątpliwości.To był Gehn.Atrus pokiwał głową na widok tego dowodu obecności Gehna.W ilu jeszczeświatach jego ojciec wzniósł podobne świątynie? W ilu jeszcze wiekach ten człowiekbył bogiem?Wiedząc, co tu znajdzie przypomniał to sobie wyraznie z księgi piątegowieku podszedł i zajrzał za parawan.W ciemnej wnęce dostrzegł wąskie schodyprowadzące w dół.Zszedł w ciemność.Niskie drzwi, wykute niezgrabnie w skale, prowadziły do długiej, lecz wąskiejjaskini.Pamiętał z lektury, że ściany w głębi były pokryte tysiącami drobnych otworów,podobnych do tych, które znaczyły skarpę.Jest tam! uzmysłowił sobie, zaglądając w półmrok. Tam leży książkałącząca Gehna!Już miał się odwrócić, przejść przez świątynię i zbadać otaczający ją las, kiedyprzypomniał sobie, że jaskinia dokądś prowadziła.Nie pamiętał dokąd był to jedenz fragmentów księgi piątego wieku, w których styl Gehna stawał się niejasny.Przypominał sobie jednak wyraznie, że miało to istotne znaczenie.182Ruszył dalej.Ciepłe, duszne powietrze sprawiało, że zaczął się pocić, leczjaskinia bezsprzecznie dokądś prowadziła.Może sobie to tylko wyobrażał, ale wrazze stały ocieplaniem się powietrza w tunelu pojawiło się słabe niebieskie światło,dzięki któremu widział drogę na parę stóp przed sobą.Zwiatło nasilało się.Wreszcieznalazł się w drugiej, mniejszej jaskini, wypełnionej tym samym migotliwymniebieskim blaskiem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]