[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Sępia twarz króla złagodniała. Mężna to była propozycja powiedział, zanim wyszedł. Zastanów się, czego byśchciał w nagrodę.Jak wrócę, dostaniesz chylat.Wąskimi schodami Rob wspiął się na najwyższe blanki Rajskiego Domu i z tej zawrotnejwysokości ujrzał domy najbogatszej dzielnicy Isfahanu, Persów stojących na murach miasta,równinę za murami i obóz wojsk Gazny rozciągający się aż na wzgórza.Długo czekał na wietrze rozwiewającym mu włosy i brodę.Ala się nie pojawiał.Pojakimś czasie zaczął sobie wyrzucać, że nie zabił szacha, pewien, że ten wystrychnął go nadudka i uciekł.W końcu go jednak zobaczył.Ze swego miejsca nie widział zachodniej bramy, ujrzał zatem szacha dopiero na równinieza murami miasta.Jechał na ulubionym wierzchowcu, pięknym w swej dzikości białymarabie, który rzucał łbem i niczym w tańcu przebierał kopytami.Rob patrzył, jak Ala jedzie prosto do obozu nieprzyjaciela.Kiedy się wystarczającozbliżył, ściągnął cugle, stanął w strzemionach i rzucił swoje wyzwanie.Rob nie dosłyszałsłów, dobiegło go tylko cienkie niezrozumiałe wołanie.Część perskich żołnierzy dosłyszałajednak króla.Ci ludzie wyrośli na legendzie Ardewana i Ardeszira, na opowieści o ichpojedynku, pierwszym, który rozstrzygnął o wyborze szachinszacha, toteż na murachIsfahanu rozbrzmiały wiwaty.Z obozu Gazny, z tej części, w której stały namioty oficerów,wyjechała grupka konnych.Człowiek na czele był w białym turbanie, ale Rob nie miałpewności, czy to Masud.Widać jednak niezależnie od tego, czy słyszał czy nie o Ardewanie iArdeszirze oraz o pradawnym starciu o prawo do miana króla królów, nie dbał o legendy.Zszeregów wroga wypadł bowiem oddział łuczników na rączych koniach.Biały arab był najszybszym wierzchowcem, jakiego Rob w życiu oglądał, lecz Ala niepróbował uciec.Znowu stanął w strzemionach.I Rob był pewien, że tym razem młodegosułtana, który nie chciał z nim walczyć, obrzucił pogróżkami i wyzwiskami.Aucznicy już go dopadali, gdy Ala nagotował łuk i pomknął na swym białym koniu.Tyleże nie miał dokąd uciekać.W pełnym galopie odwrócił się w siodle i partyjskim sposobemwypuścił strzałę, która powaliła jadącego przodem żołnierza, co wzbudziło okrzyki podziwuwśród widzów na murach.Niemal równocześnie szacha dosięgną! grad strzał wypuszczonychw odpowiedzi.Cztery strzały trafiły także wierzchowca.Z pyska konia rzygnęła czerwona krew, ogierzwolnił, potem przystanął chwiejąc się na nogach, wreszcie runął na ziemię razem z martwymjezdzcem.Roba znienacka ogarnął smutek.Patrzył, jak łucznicy przywiązują szacha za nogi i wloką do obozu wojsk Gazny, znaczącswe przejście wzbijanym tumanem szarego pyłu.Z powodów, których nie rozumiał,szczególnie go zabolało, że powlekli króla twarzą do ziemi.Zaprowadził kasztanka do zagrody za królewskimi stajniami i rozsiodłał.Nie ladazadaniem okazało się otworzenie samemu ciężkiej bramy, ale i tu, tak jak w innychzabudowaniach Rajskiego Domu, nie było służby.Musiał zatem sam sobie poradzić. %7łegnaj, przyjacielu powiedział, klepnął konia po zadzie, a gdy kasztanek przyłączyłsię do tabunu, zamknął starannie bramę.Jeden Bóg wie, kto do rana zostanie właścicielemjego konia.W zagrodzie dla wielbłądów wybrał z uprzęży wiszącej w otwartej szopie kantary, poczym wyszukał dwie młode, silne wielbłądzice, jakich potrzebował.Klęczały przeżuwając ispokojnie czekały, aż podejdzie.Pierwsza spróbowała ugryzć go w ramię, gdy zbliżył się z uzdą, ale Mirdin, tennajłagodniejszy z ludzi, nauczył go obchodzić się z wielbłądami, zdzielił więc zwierzę z takąsiłą, że zza wielkich jak łopaty żółtych zębów ze świstem wydobyło się sapnięcie.Wielbłądzica natychmiast go usłuchała, druga zaś nie sprawiała kłopotu, jakby wyciągnęławnioski z obserwacji.Wsiadł na większą, mniejszą wziął na postronek.W bramie wiodącej do Rajskiego Domu nie było już młodego strażnika, a gdy Robwjechał do miasta, zdało mu się, że Isfahan ogarnęło szaleństwo: we wszystkich kierunkachpędzili objuczeni ludzie z wielbłądami dzwigającymi ich dobytek; w Alei Alego i Fatimykotłował się tłum; obok Roba przemknął uciekający koń płosząc jego wielbłądzice; na targachniektórzy kupcy porzucili swoje towary.Zauważył, że ludzie łakomym wzrokiem patrzą najego wielbłądy, wyjął więc miecz z pochwy i położył go przed sobą.Musiał szerokim łukiemominąć wschodnią dzielnicę, by dostać się do Jahudii, ponieważ już na ćwierć mili przedwschodnią bramą zawracano tych, którzy chcieli się przez nią wydostać z Isfahanu, by nienatknąć się na wrogich żołnierzy obozujących za zachodnim murem.Gdy dotarł do domu, na jego wołanie Mary otworzyła drzwi z twarzą jak popiół imieczem ojca w dłoni. Wracamy do kraju oznajmił.Na jej twarzy widniało przerażenie, lecz usta poruszały się w dziękczynnej modlitwie.Rob zdjął turban i perskie szaty, włożył czarny kaftan i skórzany żydowski kapelusz, poczym spakował rzeczy: kopię Kanonu medycyny" Ibn Siny, swoje rysunki anatomicznezwinięte i ukryte w długim bambusie, notatki medyczne, skrzynkę z instrumentami, gręMirdina, trochę żywności i leków, miecz ojca Mary i skrzynkę z jej pieniędzmi.Wszystko tozaładował na mniejszą wielbłądzicę.Większa miała przytroczony do grzbietu z jednej stronytrzcinowy kosz, z drugiej worek z tkaniny o rzadkim splocie.Rob przyniósł w małej fiolce odrobinę bangu, umoczył w nim palec i podał go do ssaniamałemu Robowi, a potem Tomowi.Gdy chłopcy usnęli, umieścił starszego w koszu,niemowlę zaś w worku.Ich matka dosiadła niosącej dzieci wielbłądzicy.Jeszcze przed nocą na dobre opuścili mały domek w Jahudii, bali się bowiem zwlekać wróg lada chwila mógł wejść do miasta lecz zanim dotarli do opuszczonej przez strażezachodniej bramy, ściemniło się zupełnie.Szlak polowań, którym wyruszyli na wzgórza,biegł tak blisko ognisk obozu wojsk Gazny, że słyszeli śpiewy, nawoływania i ochrypłewrzaski żołnierzy nabierających animuszu przed wkroczeniem do miasta.W pewnej chwiliwydało im się, że prosto na nich galopuje pokrzykując jakiś jezdziec, ale tętent kopytrozpłynął się w oddali.Czas płynął, kończyło się powoli działanie bangu.Mały Rob najpierw zaczął pojękiwać,potem się rozpłakał.Robowi ten dzwięk wydał się złowieszczo grozny, Mary wyjęła więcchłopca z kosza i uciszyła go piersią.Nie słyszeli za sobą pogoni.Wkrótce ogniska obozu zostały daleko w tyle, a kiedy Robspojrzał na drogę, którą przebyli, nisko na niebie spostrzegł różową łunę.To płonął Isfahan.Jechali całą noc
[ Pobierz całość w formacie PDF ]