[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Położyli się w ten sposób, jak ja teraz chciałemuczynić.I wtedy odnalazł ich pies.I człowiek w skórzanej kurtce.Uwiązał ich znowu i zemną gotów raz jeszcze uczynić tak samo.Musiałem ruszyć dalej.W gęstwinie noc zapadała szybciej.Aamałem gałęzie, aby sobieutorować drogę, wpadałem na przywiązanych, usprawiedliwiałem się gorączkowo.Nareszcie.Czy nie była to owa wąska ścieżka, prowadząca licznymi serpentynami wdół, ku rzece? Schodziłem nią spiesznie.W czamozielonych zaroślach błękitny wykrój.Bezchmurne niebo wieczorne nad wyso-ką trawą łąki.Zatrzymałem się.Odetchnąłem głęboko.Kichnąłem z całej siły.Kilkakrotnie.Tylko szybko oddalić się od bzów, pomyślałem.Atak, który nastąpił, nie był zbyt mo-cny.Dolegliwości ustępowały zawsze pod wieczór.Wkrótce znajdę się na szosie.Rozpozna-wałem zarysy fabryk.Choć poza obrębem gęstwiny było jeszcze jasno, samochody ciężarowe wracające dobaz włączyły już reflektory.Doszedłem do przystanku i czekałem na autobus.Zapalały sięświatła latarń ulicznych.Jak zawsze oślepiał mnie jaskrawy blask neonowych lamp.Nałoży-łem okulary.W autobusie zacząłem znowu odczuwać ukłucia w nosie i w ustach.Równieżdłonie zaczęły puchnąć.Wysiadłem na górnym końcu mojej ulicy, obok domu emeryta.Wmieszkaniu obłożyłem twarz i ręce mokrym ręcznikiem.Następnego ranka obudził mnie znowu sąsiad.Przypomniałem sobie swoją chorobę.Inieznajomego.Rozchodził się nieprzyjemny zapach kawy.Wziąłem zimny tusz; pomyślałem o nadchodzących dniach zimy; o moich nerkach; orzece w gęstwinie.Nałożyłem okulary przeciwsłoneczne.Połknąłem pigułki.Jedną z kofeiną.Czułem sięmarnie jak każdego ranka.Pomyślałem o kortyzonie, o ropuchach i o swoim ciśnieniu.Kiedy wyszedłem na ulicę, oślepiło mnie słońce.Pospieszyłem do samochodu.Chcia-łem otworzyć drzwiczki i wtedy zauważyłem, że poprzedniego dnia zapomniałem je za-mknąć.Dopiero po kilku dniach, gdy pewnego razu emeryt z Reksem schodził w dół ulicy,przypomniałem sobie, że pies obcego skrobał pazurami w drzwiczki mego samochodu.Szu-kałem śladów zadrapań.Ale lakier był nie uszkodzony.Od tego czasu nie myślałem więcej oobcym.Tylko raz w zimie.Pewnego wieczoru udałem się do naszej Loży.Wtedy usłyszałemujadanie psa.W wysokiej klatce schodowej starej willi rozlegało się echo. Szybko, jesteś ostatni! powiedział jeden z braci.Przystąpiliśmy wkrótce do dzieła.Obchodzono uroczystości żałobne.Właśnie główny mistrz oraz obaj ochmistrzowie złożyli róże na czole, na sercu i u stópnieboszczyka.Jeszcze stali nad otwartą trumną.Wówczas usłyszałem dzwonienie.Gwałtowne.Nie były to zwykle znaki sygnalizującezbyt pózno nadchodzących braci.Dzwonki wzbudziły czujność strażnika świątyni.Podniósł się z miejsca, ujął swojąlaskę i wyszedł.Nasze zebranie trwało nadal.Ale ja nie potrafiłem się skupić.Czekałem na powrót strażnika świątyni.Może jednakukaże się wraz z jednym ze spóznionych braci, który spiesząc się dzwonił zbyt gwałtownie.Dopiero po dłuższym czasie ujrzałem zażywną sylwetkę strażnika, wyłaniającą się spośródciężkich aksamitnych kotar zawieszonych u wejścia do świątyni.Był sam.Nie wszedł do śro-dka, lecz pozostał na progu.Rozglądał się niespokojnie.Zdawało się, że szuka kogoś wśródobecnych.Wreszcie mnie spostrzegł.Wpił we mnie spojrzenie wypukłych zrenic, po czymkilkakrotnie znacząco skinął głową.Zrozumiałem.Przywoływał mnie.Sekretarz odczytywał właśnie monotonnym głosemnie kończące się okólniki Wielkiej Loży.Wstałem i minąwszy trumnę wyszedłem. Wybacz rzekł strażnik czy numer twojego samochodu zaczyna się od cyfry 7 iczy kolor wozu jest żółty? Tak, a o co chodzi? Musisz go zaraz odstawić.Zaparkowałeś w miejscu wyjazdu. W miejscu wyjazdu? Takiego tam przecież nie ma? Zaparkowałem samochód naskraju małego parku, między willą a brzegiem rzeki.Przed dwoma drzewami, które stały przywąskiej drodze. Nic nie mogę poradzić obstawał strażnik przy swoim. Właścicielka domu cze-ka na zewnątrz.Musisz odjechać
[ Pobierz całość w formacie PDF ]