[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.To był jego dzień.Moja dłoń i ja należałyśmy do niego.Podobnie jak wszystkie płynące z tego faktu obietnice.Przez cały wieczór widzieliśmy tylko siebie.A wszyscypozostali uczestnicy zabawy zauważali nas.W ich uśmiechachbyło porozumiewawcze zrozumienie dla otaczającej nas magii,jaka towarzyszy zakochanym po raz pierwszy nastolatkom.Witalinas, uśmiechali się znacząco i odpływali, czując bezbłędnie, że wnaszym dwuosobowym świecie są tego wieczoru zbędnymiintruzami.Konrad puścił moją rękę, dopiero gdy wsiadaliśmy dotaksówki.Na tylnym siedzeniu moja głowa opadła na jego ramię, az ust wyrwało się znaczące westchnienie zachwytu, szczęścia iulgi, że wreszcie jesteśmy tylko we dwoje.Byłam spokojna i syta,po raz pierwszy, odkąd go poznałam, pewna, że czuje do mnie coświęcej niż tylko koleżeńskie zainteresowanie.W jegopowściągliwym wykonaniu publiczne trzymanie za rękę byłomanifestacją uczuć, jakiej się nie spodziewałam.Jednoznacznymsygnałem wysyłanym w kosmos przez samca-posiadacza.Tegowieczoru zostałam oznakowana jako jego wyłączne terytorium.Byłam jego własnością od ośmiu miesięcy, ale dopiero tego dniapostawił wokół mnie parkan.Droga do domu była zbyt krótka, by nacieszyć się tymstanem.Po raz pierwszy w życiu byłam z kimś, kto w pełni amoże nawet za bardzo doceniał mój wygląd i inteligencję.Po razpierwszy w życiu taki właśnie mężczyzna bezpretensjonalnymgestem, bez niezręcznych wyznań i zapewnień, dał mi sygnał iwadium.A ja, znów po raz pierwszy, przyjęłam tę deklarację bezzastanowienia, jak dobrą monetę.Lepszą niż jakiekolwiek inneformalne przyrzeczenia czy zobowiązania.Po raz pierwszy odbardzo dawna byłam szczęśliwa.Bez gdybań, wątpliwości, analiz izadręczania.Chwila trwała i to było najważniejsze.Trwała tyle, co dwudziestominutowa jazda taksówką ikwadrans dłużej.Wciąż jeszcze, gdy otwierałam zziębniętymkluczem drzwi domu i gdy ze śmiechem wbiegaliśmy do sypialnina piętrze.Nie gubiąc, co prawda, odzieży, ale kto w takichchwilach chciałby przestrzegać planu? Wiedziałam, że nie możebyć tak, jak podpowiadała mi głowa.Musiało być inaczej.Prawdziwiej.Rzuciliśmy się na szerokie, wypełniające większośćpokoju łóżko i leżeliśmy przez długą chwilę, gapiąc się na siebieze sztubackimi uśmiechami szczęściarzy.Aż do momentu, gdypoczułam, że dłużej już nie wytrzymam.%7łe całe wypełniającemnie upojenie musi się w końcu wylać, zanim mnie przytłoczy,zadusi i zwiędnie w gardle.I nagle, bez zastanawiania się, bezcenzury dla słów i poczynań, przejechałam dłonią po jegopoliczku, pocałowałam go w usta i zachrypniętym głosemszepnęłam: Kocham cię strasznie, chłopaku..Dwadzieścia minut i kwadrans skończyły się w tamtymmomencie.W chwili, gdy Konrad stężał, spojrzał mi w oczy nagleotrzezwionym, poważnym wzrokiem i delikatnie odsunął mojądłoń od swojej twarzy.Moje słowa zawisły w powietrzu i spadłyna podłogę z niestosownym łoskotem przewróconego przez czyjąśniezdarność mebla.Cisza była przerażająca, dzwięcząca w uszach iwroga.Upiorna na równi z popłochem w jego oczach.A potemzimną, zdystansowaną poświatą, która przysłoniła mu zrenice ioddaliła nas od siebie o miliony lat świetlnych. Kocham cię strasznie, chłopaku leżało teraz między namijak niepotrzebnie tarasujący przejście grat.Ciężkie, niezgrabne iniestosowne.Co gorsza, nieodwracalne.Ale czy chciałabym jecofnąć? Nigdy.Nawet jeśli teraz oddalało go ode mnie, to kiedyśw końcu musiało paść.A ten wieczór był zbyt dobry, by gozmarnować.Jeśli kiedykolwiek miałam to powiedzieć, to był to tendzień.Dokładnie ta chwila.Konrad usiadł, założył buty i podniósł się.Tak samo jakdzisiaj.Patrzył na mnie z góry, wciąż siedzącą na łóżku ioszołomioną.W jego oczach nie było zachwytu, akceptacji aninawet zrozumienia.Było rozczarowanie.Odwrócił wzrok i niezauważywszy, że też się podniosłam i stoję tuż obok niego, rzuciłw ciemny kąt sypialni jedno, tragiczne i kompletnie niedocierającedo mnie zdanie: Nie możemy się więcej spotykać.To nie było pytanie, sugestia, próba rozmowy.Komunikowałmi po prostu swój werdykt.Sprowokowany, jak mogłam siędomyślać, moim nieodpowiednim wyskokiem.Jego głos byłzdecydowany i jednoznaczny ponad wszelką wątpliwość.Niepozostawiający pola do pytań czy dyskusji.Sprowadzającymoją rolę do wykonania już raz podjętej decyzji.Zachwiałam się ogłuszona szokiem, tak jak dwa latawcześniej zatoczył się zaskoczony kopniakiem Marka kot.Przezmoment nie docierało do mnie, co się dzieje ani co się jeszczewydarzy.Stałam na chwiejnych nogach i patrzyłam na tył jegogłowy, nie rozumiejąc ani nie wierząc.Nie mogąc pojąć tego, cowłaśnie powiedział, ani przyczyn, dla których nie patrzy mi woczy.Zanim zdążyłam otrzezwieć, sięgnął po rzuconą wcześniej napodłogę marynarkę i wciąż chowając przede mną swoją twarz,wyszeptał chrapliwym, łamiącym się głosem ten sam, co dzisiajtekst: Muszę lecieć.Jego buty zbiegły po schodach, drzwi szczęknęły i przezchwilę słychać jeszcze było szmer otwieranej powoli bramywjazdowej.Stojący na podjezdzie samochód zamigał mi w oknaświatłami i stęknął odpalanym zbyt nerwowo zapłonem.Potemjeszcze skrzypiący dzwięk śniegu pod kołami i ryk zbyt wysokichobrotów silnika na pokonywanym za szybko zakręcie.Opadłam na łóżko
[ Pobierz całość w formacie PDF ]