[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Nie zaszkodzi, jak się pośpieszycie pożegnałSturma plutonowy. Jeszcze tu trochę posiedzę odrzekł Sturm. Może w tej kukurydzy czeka jakaś kobieta powie-dział żołnierz, po czym ruszyli z dwójką więzniów bocz-nicą prowadzącą do bramy. Podły łajdak powiedział jeden z malarzy.155 I teraz puszczają takich na wolność, aby sobie pobie-gali dodał drugi. Nie rżnijcie no głupich zareagował plutonowy.Coście nagle zrobili się tacy delikatni? Tacy troskliwi? A was na ile tu posadzili? zapytał żołnierz. Na dwa miesiące odpowiedział malarz. I jeszcze dostajecie dniówki.I tak zbliżali się do więzienia. A pan, panie plutonowy, wypuściłby ich na wol-ność? zapytał cicho żołnierz. Odpowiem ci, synu, szczerze powiedział pluto-nowy całe szczęście, że to nie moja sprawa.W więzieniuwszyscy są jak baranki.Włącznie z tym Sturmem.Ale jakwychodzą na wolność, to znów może im odbić.Zresztą jużpowiedziałem, nie nasza sprawa.Sturm podniósł się, kiedy więzniowie z eskortą zniknęlimu z pola widzenia.Patrzył na szosę i przejeżdżające samo-chody.Potem sięgnął po kanister i wszedł w kukurydzianepole.Zatrzymał się gdzieś pośrodku kukurydziaka, posta-wił kanister i wyrwał kilka pędów kukurydzy.Nogami wy-kopał sobie w miękkiej ziemi dziurę tak, aby w niej usiąść.Chwycił kanister, odkręcił zakrętkę, uniósł nad głowę i takdługo trzymał, aż wylał na siebie całą benzynę.Ręce pozo-stały suche.Sięgnął do kieszeni po swoje pudełko.Dolnączęść z nadpaloną szmatką odrzucił, pokrywę wziął międzykolana.Potem wziął do rąk porcelanowy guzik i pociągającza sznurek wprawił go w ruch.Kiedy guzik zaczął szybkowirować, dotknął nim blachy.Na ścianie korytarza w koszarach rozbłysło żółte światłoi wartownicy wywołali z sypialni żołnierza, który pilnował156malarzy, wołając, że coś się na polu pali.Patrzyli na wysoki,a potem przygasający płomień, który w końcu przysłoniłakukurydza i tylko w unoszącym się nad nią dymie, odczasu do czasu, błysnęło jeszcze odbicie ognia. Nie udało mu się chyba zabrać samochodem i prześpisię w kukurydzy powiedział żołnierz. O kim mówisz? zapytał wartownik. O takim jednym staruchu. Na pewno zmarzł, bo już noce zimne. A może chciał sobie tylko poświecić. Ciemności się boi. No to teraz może się czuć jak na biwaku powie-dział żołnierz. Był jakimś satyrem, nim tu trafił. Jakim satyrem? Sadystą, chciałem powiedzieć lub kimś w tym ro-dzaju.Odsiedział twardo dwadzieścia pięć lat! Dwadzieścia pięć to sporo.Ile to może być dni? Co najmniej z tysiąc. Mniej więcej dziesięć tysięcy. Coś ty, dziesięć tysięcy? Jak policzysz przestępne lata, to nawet więcej. A kto ci każe liczyć przestępne lata? Z przestępnymi latami włącznie dziewięć tysięcytrzydzieści jeden powiedział żołnierz. Ewentualnieplus minus jeden dzień.Przełożył Tadeusz OlszańskiWDROWCYMały Peter Bocz siedział na wysokim krześle za kontuaremi coś rysował na rozdartym papierze pakowym.Nagle spo-strzegł, że gorącą, piaszczystą drogą nadchodzi dwóch męż-czyzn.Chłopiec często tu przesiadywał, bo w upalne, nudneletnie popołudnia nikt nie zaglądał do piwiarni, a jego staryojciec zwykle drzemał za ladą.Gdy zobaczył, że dwaj przy-bysze kierują się w stronę drzwi, szturchnął ojca.%7łeby wejść do piwiarni trzeba było pokonać czterystopnie.Mężczyzni najpierw zajrzeli do środka, całkiemprzesłaniając drzwi swoimi sylwetkami, a potem podeszlido lady.Byli dość postawni, obaj mogli mieć koło pięć-dziesiątki. Jestem Geza Bahleda powiedział jeden z nich.Patrząc od tyłu, wydawali się do siebie podobni, tyle żeten, który się przedstawił, miał pod czapką krótko przy-strzyżone włosy, a temu drugiemu wystawały kręcone, siwekosmyki.Bufetowy skłonił się.Nie przywykł, by obcy, wchodzącdo piwiarni, przedstawiali się.Drugi nazywał się Szymon Obrad.Jemu bufetowy teżsię skłonił.159 Nie zna pan tego nazwiska? spytał ten, któryprzedstawił się jako Geza Bahleda.Drugi milczał i słuchał, co bufetowy odpowie.Miał dużą,szeroką twarz i wyglądał na twardego człowieka.Bufetowyprzecząco pokręcił głową. I nigdy mnie pan nie widział? spytał jeszcze raz. Nie odpowiedział bufetowy, gdy już mu się uważ-nie przyjrzał.Patrzył na gościa zaskoczony, z sennościlekko kiwała mu się głowa.Mały Peter Bocz, który dotychczas zerkał na gości opartyo blaszany bufet, teraz zeskoczył z krzesła i poszedł przyj-rzeć się gościom od tyłu.Mieli wymięte spodnie i butypokryte grubą warstwą kurzu. No dobrze powiedział Geza Bahleda. To terazbędzie mógł pan sobie patrzeć na nas aż do wieczora.Zo-stajemy tu.Rozejrzeli się po wnętrzu gospody, a potem podeszli dostolika pod oknem.Stał samotnie, niedaleko drzwi opartyo ścianę.Obok stały trzy krzesła.Zdjęli torby z ramioni zasiedli do stolika.Bufetowy podszedł do nich i czekał, aż złożą zamó-wienie.Szymon Obrad uśmiechnął się do niego.GezaBahleda rozpiął płaszcz, rozchylił koszulę i spojrzał nabarmana. Możemy zaczynać powiedział Szymon Obrad.Na początek niech pan nam przyniesie po setce wódki. Wódki nie podajemy powiedział bufetowy. Te-raz wódkę można dostać tylko w mieście. Trudno.W takim razie niech pan przyniesie po setcerumu.Przyda się, jeśli mamy tu siedzieć do wieczora.160Bufetowy był niskim, szczupłym mężczyzną.Wyglądałna zmęczonego.Wolno wrócił za ladę, nalał rumu w dwieszklanki, postawił je na tacy i podszedł do gości. A wie pan, komu pan przyniósł ten rum? spytałGeza Bahleda, kiedy przed jego nosem zjawił się bufetowyz tacą. Nie bardzo powiedział bufetowy.Ciągle jeszczewyglądał na zaspanego. Gezie Bahledzie.I jego najlepszemu kumplowi, Szy-monowi Obradowi. Proszę bardzo powiedział bufetowy, stawiając tacęz dwiema szklankami. Pan na to: proszę bardzo! Tylko tyle? Słucham powiedział bufetowy nieco zbityz tropu.W tym czasie do gospody weszły dwie kobiety i od razuusiadły przy bufecie.Mogły być krewnymi barmana. Która godzina? spytał Szymon Obrad. Piętnaście po piątej odpowiedział bufetowy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]