[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Krwawy poblask pełzał po suficie i nie docierał tylko do najbardziej odległych kątów i zakamarków, w których rozsiadł się mrok – tajemniczy i niepokojący.Postać przy ognisku miała kształty człowiecze, ale przyjrzawszy się jej bliżej widomym się stawało, iż człowiekiem nie jest.Ogromna głowa, pozbawiona śladu owłosienia pokryta była matową skórą barwy brunatnej czy czarniawej, trudno było ją dokładnie rozeznać przy blasku chybotliwych płomieni.Miast uszu, po bokach czaszki widniały po cztery maleńkie otworki pełniące chyba ich rolę, a osłonięte czymś, co może najbardziej przypominało rybie płetwy ogonowe.Najohydniejszą wszakże okazała się twarz.Jej pomarszczona skóra zwisała płatami, tak iż policzki sięgały piersi monstrum.Usta, a raczej to co je przypominało, wykrzywiał dziwaczny, budzący odrazę grymas.Fioletowe, grube, mięsiste wargi pokryte gęstym śluzem, co i raz skapującym na podbródek, od czasu do czasu rozchylały się nieco, ukazując wnętrze potwornej gęby.Nie było w niej zębów, tylko coś, co przypominało łukowato, na kształt szczęk wygięte ostre krawędzie, mające spełniać zadanie odgryzania i rozdrabniania pokarmu.Krawędzie przypominały trochę wyszlifowany obsydian i były tak samo ostre jak i on.Klatka piersiowa istoty była zapadnięta, co sprawiało wrażenie, jakby stwór byłchory.Ramiona miał prawie kwadratowe i długie, tak długie jak u małpy, ręce, zakończone dłońmi o trzech chwytnych palcach.Mógł chodzić zarówno na czworakach, jak i na samych tylko, kosmatych, krzywych, zakończonych kopytami nogach.Stwór siedział przy ognisku, trzymając na kolanach sporych rozmiarów księgę.Tak, była to bez wątpienia księga.Oprawna w zielony safian, bez tytułu, lecz za to nader bogato zdobna wymyślnym złotym ornamentem.Z boków księgi zwisało siedem wielkich woskowych pieczęci, a na każdej z nich odciśnięty był inny znak, przypominający jakiś symbol kabalistyczny.Pieczęcie te uniemożliwiały otwarcie woluminu i zajrzenie do jego środka.Stwór gładził pieszczotliwie okładkę, mrucząc przy tym z cicha i kołysząc się na boki.Zapatrzony był w płomienie, które zdawały się urzekać go swym wyglądem.Mijała chwila za chwilą, a monstrum nie zmieniało miejsca, cały czas wydając z siebie dziwne odgłosy i cały czas głaszcząc wolumin.Dopiero gdy z dworu dobiegł świergot ptactwa, a słońce jęło majestatycznie wypływać na firmament, wydał z siebie dziwaczny, budzący niemiły dreszcz, syk.Na ów dźwięk zda się, iż było to wołanie, albo może rozkaz – ze skrytych w mroku kątów jęły wypełzać inne stwory podobne jemu, chociaż nieco mniejsze i zda się, uznające w siedzącym swego pana.Stanęły w pewnym oddaleniu odeń, jakby oczekując poleceń, a on podźwignąwszy się nareszcie, zakołysał niezdarnie na swych kusych nóżkach i lustrując twarze otaczających go pobratymców, zasyczałponownie.Stwory jeden po drugim znikły za naturalnym filarem skalnym przedzielającym pieczarę na pół.Z owego drugiego pomieszczenia wyniosły – z widocznym wysiłkiem – pogrążonego w głęboki uśpieniu Hansa Semberka.Znów syknięcie i nieokreślony gest dłoni ich przewodnika czy władcy, po czym ułożyły młodzieńca w pobliżu ognia, na tyle jednak odeń daleko, by nie mogło doskwierać mu gorąco.Przewodnik czy też dowódca – nie wiadomo jak go nazwać – zbliżył się powoli do nieprzytomnego i przykucnąwszy przy nim, najpierw uniósł mu jedną powiekę i gałkę oczną dokładnie wysmarował lepkim śluzem skapującym z własnych warg, później uczynił to z drugą.Na końcu zaś, przywoławszy pomocnika, nakazał mu rozewrzeć usta Hansa, a sam, schwyciwszy ostry kawałek kamienia, głęboko sobie nim rozciąłprzedramię.Z rany natychmiast jęła wypływać żółtozielonkawa, gęsta, lepka ciecz.Wsączał ją w usta nieprzytomnego czas jakiś, a później odsunął się odeń na bok, czekając efektu.Nie zważał na to, iż ciecz nadal wypływała ze skaleczenia, napełniając pieczarę niebywałym smrodem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]