[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Stanął na skraju skały i trzymając Mary za ramię wskazał na dół, w kierunku białej mgły.- Słuchaj - powiedział znowu - mo\e masz lepszy słuch ode mnie.Zrozumiała teraz, \e musiała spać dłu\ej, ni\ się jej zdawało, bo ciemności zaczęły się zwolnarozpraszać.Nisko nawisłe chmury wlokły się po niebie jakby przemieszane z mgłą, ale nawschodzie nikły blask zwiastował nadejście bladego, opornego słońca.Mgła wcią\ nie ustępowała, okrywając białym kocem le\ące w dole torfowiska.Mary spojrzaław kierunku, który Davey wskazywał ręką, nie widziała jednak nic prócz oparów i wrzosuociekającego wodą.Potem wsłuchała się, jak zalecił, i z oddali, spod warstwy mgły dobiegły jakieśodgłosy, coś pośredniego między krzykiem a wołaniem.Zrazu trudno było rozró\nić, co to zadzwięki, ton bowiem jest dziwny, niepodobny do ludzkiego głosu.Zbli\ały się jednak, corazwyrazniej rozrywając ciszę, coraz silniejsze, i jakby podniecone.Francis Davey spojrzał na Mary.Mgła nadal lśniła na jego rzęsach i włosach.- Wiesz, co to jest? - spytał.Potrząsnęła głową, zresztą gdyby nawet mogła mówić, nie potrafiłaby odpowiedzieć na topytanie.Nigdy jeszcze nic podobnego nie słyszała.Uśmiechnął się wówczas powoli i zgryzliwie.- Ja raz słyszałem i zapomniałem o tym, \e dziedzic z North Hill trzyma w psiarni sforęogarów.Wielka to szkoda dla nas obojga, Mary, \e o tym nie pamiętałem.Zrozumiała wreszcie, a słysząc dalekie, niecierpliwe ujadanie, spojrzała z przera\eniem woczach na towarzysza, a następnie przeniosła wzrok na dwa konie stojące nadal spokojnie przygłazach.- Tak - rzekł, idąc za jej spojrzeniem - musimy puścić je luzem i przepędzić na dół, natorfowiska.Nie mogą się ju\ nam przydać, a sprowadziłyby tylko na nas całą sforę.BiednyUrwisie, raz jeszcze byłbyś mnie zdradził.Ze ściśniętym sercem patrzała, jak odwiązuje konie i prowadzi je nad strome zbocze.Tamnachylił się, zebrał garść kamieni i obsypywał konie gradem uderzeń, a\ zaczęły się ślizgać ipotykać wśród rosnących tu i ówdzie mokrych paproci, gdy zaś atak nie ustawał, instynkt zmusił jew końcu do ucieczki.Parskając z przera\enia, pognały stromym zboczem na dół i znikły z oczuwśród białych oparów.Ujadanie ogarów zbli\yło się, głośne, natarczywe.Francis Davey podbiegłdo Mary, zrzucając z ramion długi czarny płaszcz i ciskając kapelusz między wrzosy.- Chodz - powiedział.- Czyśmy przyjaciele, czy wrogowie, grozi nam wspólneniebezpieczeństwo.Wdrapywali się po zboczu wśród głazów i płyt.Davey obejmował Mary ramieniem, gdy\,mając związane ręce, poruszała się z trudem.Omijali załomy skalne, przeciskali się przezszczeliny, brnąc po kolana w mokrych paprociach i czarnych wrzosach, wspinali się coraz wy\ej,a\ dotarli na sam szczyt skały Roughtor.Tu na wierzchołku granit wygięty był w sposóbprzedziwny, tworząc coś na kształt dachu.Mary padła bez tchu przy wielkiej płycie, krew płynęłajej z zadraśnięć i zadrapań, Davey jednak piął się wy\ej, znajdując oparcie dla stóp w zagłębieniachgranitu.Wyciągnął ręce do Mary i choć potrząsała głową i dawała znaki, \e nie mo\e ju\ iść dalej,nachylił się i szarpnięciem postawił ją na nogi.Potem przeciął pas krępujący jej ręce i wyrwał z ustchustkę.Ratuj się więc sama, jeśli zdołasz! - krzyknął.Oczy płonęły mu w bladej twarzy, biała aureola włosów powiewała na wietrze.Mary uczepiłasię kurczowo kamiennego stołu jakie dziesięć stóp nad ziemią, zdyszana, wyczerpana doostateczności, gdy on wspinał się dalej, wy\ej, a jego smukła czarna postać na gładkiej powierzchniskały sprawiała wra\enie gąsienicy.Szczekanie psów dolatujące spod nieprzeniknionej warstwymgły wydawało się nieziemskie, nadprzyrodzone, jednocześnie zaś rozległy się krzyki inawoływania mę\czyzn, wypełniając powietrze zgiełkiem tym bardziej przera\ającym, \e zródłojego pozostawało niewidoczne.Chmury sunęły szybko po niebie, nad wieńcem mgły zabłysło\ółtawe światło.Mgła rozdzieliła się i rozpadła.Wznosiła się do góry krętą kolumną pary,wchłanianą od razu przez chmury, ziemia zaś, którą mgła tak długo okrywała, patrzała teraz wniebo jak nowo narodzona.Mary rzuciła okiem na zbocze.Ludzie, niby czarne kropki, nurzali siępo kolana we wrzosach, skowyczące zaś psy, cynobrowo-brązowe na tle szarego kamienia, snułysię wśród głazów jak szczury.Ruszyli szybko tropem, pięćdziesięciu ludzi czy mo\e nawet więcej, w miarę zaś, jak sięzbli\ali, granie ogarów odbijało się głośnym echem w szczelinach i cichym kwileniem w grotach.Chmury rozproszyły się, podobnie jak przedtem mgła, i skrawek nieba wielkości męskiej dłonizalśnił błękitem nad ich głowami.Ktoś znów coś krzyknął i mę\czyzna, który klęczał na wrzosowisku niecałe pięćdziesiąt jardówod Mary, podniósł strzelbę do ramienia i strzelił.Kula odbiła się od głazu nie czyniąc Mary krzywdy, a gdy mę\czyzna wstał, ujrzała, \e jest toJem i \e jej nie widział.Wystrzelił znowu.Tym razem kula świsnęła koło ucha i Mary poczuła na policzku jejtchnienie.Ogary nikły wśród paproci i znów się wyłaniały, jeden wskoczył na występ skalny poni\ejmiejsca, w którym znajdowała się Mary, wielki jego nos obwąchiwał pilnie granit.Jem strzelił razjeszcze.Mary obejrzała się za siebie i wysoko nad głową ujrzała na tle nieba czarną sylwetkęFrancisa Daveya, stojącą na szerokiej płycie jak na ołtarzu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]