[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Prostując się, Rieuxpowiedział, że serum nie mogło jeszcze podziałać.Alefala gorączki podeszła Tarrou do gardła, zatapiając tychkilka słów, które chciał wymówić.Po kolacji Rieux i jego matka wrócili, by usiąść przychorym.Noc rozpoczęła się dla niego walką i Rieuxwiedział, że ten ciężki bój z aniołem dżumy trwać będziedo świtu.Mocne ramiona i szeroka pierś Tarrou nie byłynajlepszą bronią; może raczej ta krew, która trysnęłaniedawno pod igłą Rieux, a w tej krwi to, co jest bardziejskryte niż dusza, czego żadna nauka nie potrafiławyjaśnić.Rieux zaś miał tylko patrzeć, jak jego przyjacielwalczy.Miesiące powtarzających się klęsk nauczyły gooceniać skuteczność tego, co miał robić ropnie, którympowinien był sprzyjać, leki wzmacniające, które należałowstrzykiwać.Jego jedynym zadaniem, w gruncie rzeczy,było dostarczanie okazji temu przypadkowi, który pojawiasię tylko sprowokowany.A trzeba było, żeby się pojawił.Rieux miał bowiem przed sobą twarz dżumy, która gozbijała z tropu.Raz jeszcze starała się sprowadzić namanowce skierowaną przeciw niej strategię, zjawiała się3w miejscach, gdzie jej nie oczekiwano, by zniknąć zinnych, gdzie już się ulokowała.Raz jeszcze usiłowałazaskoczyć.ITarrou zmagał się nieruchomy.Ani razu w ciągu nocynie przeciwstawił niepokoju atakom choroby, walcząctylko całym swym ciężarem i całą ciszą.Ale też nieodezwał się ani razu, wyznając na swój sposób, żewyłączyć mu się niepodobna.Rieux śledził fazy walkijedynie w oczach przyjaciela, kolejno otwartych lubzamkniętych powieki zaciśnięte na gałce ocznej albo,na odwrót, szeroko rozwarte, spojrzenie utkwione wjakimś przedmiocie lub spoczywające na doktorze i jegomatce.Za każdym razem, gdy doktor napotykał tospojrzenie, Tarrou uśmiechał się w wielkim wysiłku.W pewnej chwili rozległy się szybkie kroki na ulicy.Zdawały się uciekać przed dalekim pomrukiem, któryzbliżał się powoli i wreszcie napełnił ulicę strumieniamiwody: deszcz zaczął padać znowu, wkrótce pomieszany zgradem uderzającym o chodniki.Wielkie zasłonyfalowały u okien.W cieniu pokoju Rieux, który przezchwilę obserwował deszcz, patrzył znów na Tarrouoświetlonego nocną lampką.Matka doktora robiła nadrutach, od czasu do czasu podnosząc głowę, by spojrzećuważnie na chorego.Rieux zrobił już wszystko, co miałdo zrobienia.Po deszczu w pokoju rosła cisza, pełna tylkoniemego zgiełku niewidocznej walki.Doktor, skulony odbezsenności, wyobrażał sobie, że słyszy u skraju3milczenia łagodny i regularny gwizd, który towarzyszyłmu przez cały czas epidemii.Dał znak matce, żebypołożyła się spać.Odmówiła ruchem głowy, jej oczyIzalśniły, potem końcem drutu zbadała starannie oczko,którego nie była pewna.Rieux wstał, żeby dać się napićchoremu, potem usiadł znowu.Przechodnie, korzystając z tego, że deszcz na chwilęprzestał padać, szli szybko chodnikiem.Ich kroki cichły ioddalały się.Doktor po raz pierwszy stwierdził, że ta noc,pełna spóznionych przechodniów, w której nierozbrzmiewały już dzwonki ambulansów, przypominaładawne noce.Była to noc wolna od dżumy.I zdawało się,że choroba wygnana przez zimno, światła i tłum uciekła zciemnych głębi miasta i schroniła się w tym ciepłympokoju, by przypuścić ostatni szturm do bezwładnegociała Tarrou.Zaraza nie miesiła już powietrza nadmiastem.Pogwizdywała tylko w ciężkim powietrzupokoju.To ją słyszał Rieux od wielu godzin.Trzeba byłoczekać, aż i tu się zatrzyma, aż i tu uzna się za pokonaną.Niedługo przed świtem Rieux pochylił się ku matce: Musisz się położyć, żeby zastąpić mnie o ósmej.Zanim się położysz, zrób sobie płukanie.Pani Rieux wstała, złożyła swoją robotę i podeszła dołóżka.Tarrou od niejakiego czasu miał oczy zamknięte.Pot skędzierzawił mu włosy na twardym czole.Pani Rieuxwestchnęła i chory otworzył oczy.Ujrzał łagodną twarzpochyloną nad sobą i pod ruchomymi falami gorączki3pojawił się znów wytrwały uśmiech
[ Pobierz całość w formacie PDF ]