[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Najwyższa aprobata, jaką Hunter ujrzał w oczach dziewczyny na widok jego ciała,podziałała jak spięcie ostrogą.Nagle uświadomił sobie, że jest na wpół nagi, skąpanyw świetle latami, a jego skóra lśni od deszczu.I gdyby jeszcze dłużej patrzyła naniego w ten sposób, mógł skompromitować się w oczach otaczających go mężczyzn. Nic mi nie jest rzekł zimno. Słyszałam strzały powtórzyła.Dzwięk jej głosu wywołał przyśpieszone pulsowanie tętnicy na szyi Huntera. Nie do mnie strzelał. Do kogo w takim razie? Czy nikomu nic się nie stało?Nie odpowiedział.Nie chciał nawet myśleć o lodowatym skurczu, jaki ścisnął mutrzewia, gdy uświadomił sobie, że intruz celuje do niej. Hunter? Wszyscy są cali. A do kogo strzelał? uparcie dopytywała się. Do ciebie odparł szorstko.Oczy jej się rozszerzyły.Zabrakło jej tchu. Może myślał, że to jeden z kowbojów? podpowiedział Morgan.Hunter spojrzał na Elyssę.Stała przed nim smukła jak osika, z jasnymi włosamifalującymi na wietrze, odziana w długi jedwabny szlafrok przewiązany w talii, którypodkreślał kobiece krągłości.Wiatr uniósł skraj szlafroka, odsłaniając kremowe,kształtne łydki.Krople deszczu znaczyły ciemne ślady na jedwabiu.Mokry materiał przywarł dopiersi.Sutki nabrzmiały pod wpływem zimna i wilgoci. Musiałby być ślepy, żeby wziąć Sassy za mężczyznę rzekł Hunter ochryple. Prawda odparł z ciemności głosem pełnym szacunku Sonny. Zgadzam się rzekł inny głos. I ja dorzucił trzeci. Ja też. Tak. Racja.Hunter był wściekły.Zimnym wzrokiem obrzucił mężczyzn stojących kręgiem naskraju światła i zgadzających się z nim, że Elyssa naprawdę bardzo kobieco wygląda. Nie stójcie tak na deszczu i nie kłapcie ozorami po próżnicy warknął.Ludzie aż podskoczyli. Mickey, łap się za taczki rozkazał Hunter. A reszta niech sprząta sól.Ruszać się!Odpowiedzią był zgodny pomruk i machanie łopatami. Zostawię panu latarnię rzekł Morgan.Mężczyzni zniknęli w ciemnościach.Latarnie błyskały w ogrodzie jak egzotycznekwiaty.Kowboje, zazwyczaj pogardliwie odnoszący się do prac, których nie dało sięwykonywać siedząc na koniu, wykopywali teraz ziemię z solą bez słowa skargi.%7ładen z nich nie był na tyle głupi, żeby przeciwstawić się Hunterowi, kiedy miał takiwyraz oczu.Nawet Mickey.Do Elyssy z opóznieniem dotarło znaczenie słów Huntera. Sól? zapytała. Jaka sól? Sól, którą ten drań rozsypał w ogrodzie warzywnym.Elyssa jęknęła.Próbowała oddychać, ale nie mogła.Po raz pierwszy oderwała oczyod Huntera i spojrzała na ogród.Po obu stronach widoczne były w bruzdach nierówne białe linie. Sól? szepnęła.Hunter skinął głową.Potem uświadomiwszy sobie, że w ciemnościach nie mogładojrzeć tego gestu, powiedział głośno: Tak.Sól. Jesteś p-pewny?Drżenie w jej głosie raniło jak nóż.Spojrzał na palce lewej ręki, żałując, że się niemyli.Małe białe kryształki błysnęły w świetle latarni.Podniósł rękę i spróbował razjeszcze, żeby się upewnić.Sól. Tak rzekł. Jestem pewny.Elyssa, pełna niedowierzania, chwyciła jego rękę i polizała.Poczuła smak soli.Niebyło wątpliwości.Puściła jego rękę i odwróciła głowę.Przeniknęło ją drżenie. Mój ogród, moje ukochane miejsce pomyślała rozpaczliwie. O Boże, kto mógłbyć tak okrutny?Niewidzącym wzrokiem wpatrywała się w ciemność poza kręgiem rzucanym przezlatarnię, walcząc ze łzami.Hunter uważał ją za małą dziewczynkę.Dowiedzie, że jestinaczej.Nie rozpłacze się przy nim, choć czuje w gardle bolesną kulę.Oczy jejjedynie zwilgotniały.Zewsząd dochodziły odgłosy energicznego kopania.Zdawać się mogło, że toogromne szczury wgryzły się w ogród dookoła kręgów światła rzucanych przezliczne latarnie.Tymczasem burza przybrała na sile i wiadomo było, że cała praca pójdzie na marne.Większa część warzywnika i tak będzie zniszczona, a wraz z nim sama ziemia. Sassy? spytał Hunter po chwili. Dobrze się czujesz?Nie było odpowiedzi.Miał ogromną ochotę wziąć ją w ramiona i pocieszyć, ale nieufał samemu sobie na tyle, żeby jej dotknąć.Palce płonęły, jakby wsunął je w płomień.Z każdym biciem serca czuł na skórzedłoni delikatne ciepło języka, jakby nieustannie wracało do niego.Pragnął jej takbardzo, że ledwo mógł ustać na nogach. Nie powinienem był patrzeć na nią wyrzucał sobie gorzko. Ten jedwab, któryma na sobie, wydaje się rozpuszczać na deszczu tak szybko jak sól.Elyssa już dłuższą chwilę przebywała na deszczu i materiał przylegał do jej ciała.Sutki sterczały dumne i napięte, jakby kochały je usta Huntera. Judasz w spódnicy pomyślał, rozdarty między gniewem a gwałtownympożądaniem. Biskupa doprowadziłaby do płaczu. Wracaj do domu rozkazał szorstko.Elyssa zwróciła ku niemu twarz.Była smutna i bezradna. Czy to był Culpepper? spytała drżącym głosem. Sassy. Odpowiedz przerwała mu.Tym razem głos miała równie szorstki jak jego.Wziął głęboki oddech i zastanowił sięszybko.Nie chciał dochodzić tożsamości intruza.Nie chciał w ogóle myśleć o wujaszku Billu, człowieku, który prawdopodobnie był kochankiem Elyssy, i toprawdopodobnie on strzelał do niej.Nie chce dać wiary, bo jest w nim zakochana.To jedyne wytłumaczenie, jakie Hunter mógł wymyślić dla jej ślepoty. No i? Elyssa niecierpliwiła się. Nie rzekł Hunter. To nie był Culpepper. Skąd ta pewność? Psy. Nie rozumiem. Psy nie szczekały wyjaśnił krótko. Może wiatr wiał nie w tę stronę i nie wyczuły. Vixen wyczuła go, kiedy wiatr się zmienił. I co? Nawet nie warknęła. Nie mogę. Głos jej się załamał.Nie wiedział, co powiedzieć.Nie chciał wymieniać imienia jej kochanka.Jeżelioskarżenie przyjdzie od niego, ona je na pewno odrzuci. Niech sama na to wpadnie postanowił. Nie powinno jej to zająć dużo czasu.Deszcz padał coraz większy.Elyssa z trudem przełknęła ślinę i usiłowała cośpowiedzieć. Musisz. zaczęła ochryple.Chrząknęła. Musisz się mylić. Czy słyszałaś, żeby psy szczekały? Nie.Ale może to ktoś z nowych ludzi.Ktoś, kto pracuje dla obu stron. Odjechał konno. Ach t-tak.Hunter spojrzał na Elyssę.Deszcz padał teraz tak bardzo, że była zupełnieprzemoknięta. Morgan! wrzasnął. Tak? Czy kogoś brakuje? Nie. Skąd on może wiedzieć? syknęła Elyssa. Nie miał nawet czasu ich policzyć! Nie musiał. Jak to? Kazałem mu uważać na tych, których nie znamy wyjaśnił sucho. Ostatni kładziesię spać, pierwszy wstaje. Ale. Nie ma żadnego ale przerwał niecierpliwie. Wracaj do domu.Nie jesteśodpowiednio ubrana, żeby w taką pogodę sterczeć na dworze. A ty jesteś? odpaliła. Do diabła!Wyprowadzony ostatecznie z równowagi, wziął ją na ręce, jakby była nieznośnymdzieckiem, i ruszył w stronę domu.Z każdym krokiem coraz wyrazniej uświadamiałsobie, że dzieckiem to ona już nie jest.Wpasowała się w niego, jak tylko kobietapotrafi.Nim doszedł do domu, miał wrażenie, że piersi Elyssy wypaliły mu na skórzeznamię
[ Pobierz całość w formacie PDF ]