[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szarpnął się w naszą stronę, napinając całe ciało.Szeroko otworzył usta.Zobaczyłam ciemną czeluść iwręcz niesamowitą liczbę zębów.Jak u piranii.Zamarłam, moje wnętrzności zawiązały się w twardysupeł, wywołując ból w sercu.Bezimienna rzecz w ciele księdza przerażała mnie bardziej niż jakikolwiekdemon, a nawet bardziej niż perspektywa załamania się więziennej Zasłony.Demony miały przynajmniej jakieś zasady, oczywiście dość bezwzględne.W tej istocie było tylkopragnienie zabijania.Wyczuwałam to. Wskrzesza swoje dzieła", mówił Jack.Wypuszcza na wolność.Jakby świat stał się jakimś cholernymplacem zabaw dla morderców.Nie wiadomo, jak dużo ludzi zmodyfikował awatar, ilu z nich zrobił to coojcu Rossowi, Francowi lub tamtemu niewidzialnemu czemuś w lesie, które śledziło mnie i Jacka.89Trudno, chrzanić to.- Chcecie wiedzieć, dlaczego nie musieliśmy się przejmować pochówkiem zakonnic? - spytał cichoojciec Lawrence i zerknął na Rossa rzucającego się na łóżku.- Bo żadne ciała nie zostały.- Mogę do niego dotrzeć - zapewnił z napięciem Grant, wpatrując się w dawnego przyjaciela.- Mogęgo sprowadzić z powrotem.Widzę.- Nie - sprzeciwił się poczciwy księżulek i znów strzelił do Rossa.Celował w głowę.Tym razem nie było już tak czysto.Kula wybuchła w skroni, rozrywając część mózgu.Krew bryznęłana ścianę.Natomiast pojawiło się wspomnienie matki.Ale to mnie nie wyhamowało.Rzuciłam się doGranta, żeby osłonić go swoim ciałem.Chciał mnie wyminąć, ale nie wyrywał się do Rossa.Wpatrywałsię w pulchnego klechę, a w oczach miał furię.I smutek.Ojciec Lawrence, wcale nie unikając wzroku Granta, zrobił krok w tył.To, że odczuwa wyrzutysumienia lub strach, zdradzały tylko jego drżące dłonie.Lewą rękę ściskał nadgarstek prawej, żebyutrzymać prosto pistolet, teraz skierowany lufą w dół.Gdyby klecha wymierzył ją gdziekolwiek indziej,chybabym go zabiła.- Możesz mnie znienawidzić - zwrócił się cicho do Granta.- Ale są ważniejsze rzeczy od ratowaniamordercy, który sam się zgłosił", żeby.mu to.zrobiono.- Niemożliwe - szepnął Grant.- Nie Luke.W oczach księdza zabłysło współczucie.- Nie wiem, dlaczego musiałeś opuścić Kościół, ale od tego czasu minęło dziesięć lat.Po twoimodejściu Cribari zaczął szkolić ojca Rossa.Sprowadził go do naszego zakonu.- Zakonu - przerwał mu zduszonym głosem Grant.-Co.- Pózniej.- Lawrence ruszył ku drzwiom.Kiedy przechodził nad swoim kolegą po fachu, kopnął go wgłowę.Cribari się nie poruszył.Oddychał, ale nadal leżał nieprzytomny.Może zapadł w śpiączkę.Byłobymiło.Dziwiłam się, dlaczego ojciec Ross nie zastrzelił i jego, skoro tak dobrze czuł się z bronią w ręku,ale trzymałam gębę na kłódkę.Teraz nie miało znaczenia, czy Cribari mógłby normalnie funkcjonowaćpo tym, co zrobił mu Grant.Bo tak na- i prawdę już nie żył.Zee zatapiał w nim swoje pazury.Pociągnęłam Granta za rękę.Ale on tkwił jak skamieniały, więc pocałowałam go w ramię iprzytuliłam policzek i do jego piersi.Z głębi gardła wydarł mu się zduszony jęk.Przymknęłam oczy.Współczułam mu całym sercem, ale nie żałowałam, że ojciec Ross zginął.- Chodzmy - szepnęłam.- Mogłem go uratować - wydyszał przepełniony żalem.- Maxine, widziałem tam Luke'a, pod tymiwszystkimi warstwami.Tak strasznie cierpiał.90Uniosłam jego podbródek, żeby na mnie spojrzał.Nic nie j mówiłam.Pozwalałam tylko czytać z mojejaury, mojego serca, moich oczu.Myślałam: kocham cię, jestem tu, jestem z tobą, i starałam się przesłać teuczucia do otaczającego mnie światła, jakkolwiek ono wyglądało.Wiadomość lśniąca w butelce.Gdzieś w oddali rozległ się huk.Ojciec Lawrence zaklął cicho.- Teraz albo nigdy.Grant zamknął powieki.Dużą dłonią ujął moją głowę i pieścił kciukiem kącik ust.Potem delikatniepocałował mnie w policzek.Drżał.Intensywnie pachniał potem i wymiocinami.Przestraszyłam się,czując w nim to osłabienie.Jakby coś wyssało z niego sporą część żywotności.- Tropicielko Kiss - ponaglił napiętym głosem ksiądz.Stał już w korytarzu.Grant wziął mnie za rękę, a drugą dłoń zacisnął mocno na lasce.W milczeniu odszedł od zwłokprzyjaciela, przeprowadzając mnie nad ciałem nieprzytomnego Cribariego.Dołączyliśmy do Lawrence'ai żadne z nas nie obejrzało się za siebie.Duchowny prowadził nas korytarzem.Wcześniej, w katedrze, powiedziałabym, że ma kaczy chód -stąpał miękko, spokojnie, lekko kiwając się na boki.Teraz też się tak poruszał, ale ponieważ patrzyłamna niego innymi oczyma, kolebanie kojarzyło mi się z gracją, a miękkość kroków z czujnością.Wyszliśmy na klatkę schodową.Poniżej słychać było jakiś łomot.Zgrzyt metalu.Ojciec Lawrencezaczął się wspinać po schodach, a Grant za nim - jakoś tak ospale, co zupełnie do niego nie pasowało,choć na ogół przy chodzeniu korzystał z laski.Znów kaszlnął, a ja złapałam go za nadgarstek, zanimzdążył ukryć rękę.Krew.Nie tak dużo jak wcześniej, ale sporo.%7ładne z nas nie odezwało się ani słowem.Grant zabrał dłoń, ale wcześniej uścisnął moją.Ksiądz niecierpliwie zastukał w poręcz.Grant ruszył dalej, tym razem szybciej, zmuszając się dowysiłku.Kroczyłam tuż za nim, a za mną, w mroku, podążał Zee.Raw i Aaz skradali się w całkowitejciszy nad naszymi głowami, przyklejeni do ścian i spodniej strony schodów.Klecha niczego niezauważył, ale Grant zerknął w kierunku chłopców: z zaciśniętą szczęką i pustym wzorkiem.Myśl o ojcu Rossie jak o starym wiernym psie, nakazałam sobie w duchu, próbując znalezć w sercuwspółczucie dla martwego księdza.Jak o najlepszym czworonożnym przyjacielu dzieci.Zabitym, bodostał wścieklizny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]