[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Francja ma wszystko, cokolwiek jest na ziemi.Jednak prowincje zachodnie, szczególnie Bretania, są, jak ktośpowiedział, "ojczyzną przeszłości".Rewolucja i jej nowe idee wdzierały się tu na próżno.Tu czas płynął wolniej niż gdzie indziej, wolniej teżulegała przemianom mentalność mieszkańców.To, co zostało ukształtowane przed wiekami, odrętwiałe trwaw przywiązaniu do dawnych struktur, przy wtórze rozbijających się o skały fal oceanu, którego monotonnapieśń usypiała niczym kołysanka.I oto w senne trwanie wtargnęły nowe czasy, wtargnęła Rewolucja.Zwaliła dotychczasowe świętości, kościołyzamieniła w dymiące zgliszcza, biały sztandar królewski zastąpiła trójkolorową flagą, na frontonie nowejwładzy wypisała szczytne ideały - Wolność, Równość, Braterstwo - których nie miała zamiaru przestrzegać.Na bezbronną sforę wydobytą z piekła i nieruchomym wzrokiem patrzyła na zbrodnie urągające ludzkości.Czyż można dziwić się, że spokojny, łagodny lud wandejski chwycił wreszcie za broń? Czyż można dziwićsię, że Bretania powstała, gdy podeptano zagwarantowane jej przez Francję swobody?Tym, co znali dawne dzieje Wandei, przychodziły na myśl zbrodnie barona de Rais, który szalał tu przedwiekami, zaspokajając grzeszne żądze widokiem strasznej śmierci i świeżej krwi bestialsko mordowanychdzieci.O, bo pamięć o tym okrutniku żyła jeszcze wśród ludzi i nieraz w długie zimowe wieczory starzy wywoływaliu młodych słuchaczy dreszcz przerażenia.Z trwogą spoglądano na trzymające się mocno mury i ruiny zamkówpana de Rais, rozsianych po całej Wandei, jako że możny to był baron i niezmiernie bogaty.Wsławił się bohaterską walką z Anglikami, którzy najechali Francję w słynnej wojnie, zwanej stuletnią.Wierny towarzysz Joanny Dziewicy, z nią razem wkroczył do uwolnionego Orleanu.Z nią razem doprowadziłdo koronacji króla Karola Vii.Został mianowany marszałkiem Francji.A potem? Potem osiadł w swoichzamkach, oddał się gusłom, przywoływał czarta, odkrywając w sobie nie znane dotąd otchłanie zaistepiekielnych upodobań i pragnień.Zaspokoić je mogła jedynie okrutna śmierć dzieci zamęczonych wprzepastnych lochach, w butnie sterczących wieżach, do których nikt nie miał dostępu.Czasem wieczorem, gdy Janek dorzucił do komina garść suchych gałęzi, stary Loubon wspominał teokropności.- Pan de Rais - mówił - posyłał swoich ludzi po małe chłopięta, a i co ładniejsze dzieweczki.Obiecywał, że daim miejsce na swoim dworze, chłopcy będą paziami, dziewczynki dostaną służbę przy pani.Rodzice radzi bylizgotować tak świetną przyszłość swemu potomstwu.Zgadzali się z wdzięcznością.Odtąd nikt tych dzieci jużnie widział.Ginęły, przepadały, jak i wiele innych.A było ich coraz więcej.Stary Loubon milkł i nabijał fajkę, a Janek wpatrzony w płomienie pytał:- I co dalej, co dalej, dziadku?- Dalej były rzeczy coraz straszniejsze.- Stary ściszał głos.- Pan de Rais, żyjąc w królewskim przepychu,tracił olbrzymią fortunę.Kosztowało go też dużo opłacanie zbirów, których miał na usługi.Straszne tamdziały się rzeczy w zamku Tiffauges, z którego ruin do dziś została nietknięta potężna baszta.A inne jegozamki.Olbrzymie to musiały być gmaszyska.ich ruiny zajmują ogromny teren, wieże i baszty stoją jakdawniej, tylko resztki murów idą w ruinę.Wystarczy popatrzeć na te gruzy w pobliżu, bo to był też jegozamek.- I co z nim się stało, z tym panem de Rais? - pytał gorączkowo Janek, wciąż niesyty tych opowieści.- Dosięgła go kara Boża - oznajmiał stary z namaszczeniem.- Kara, jaka dosięga każdego grzesznika.Ludziemieli dość tych zbrodni, prawie pod okiem rodziców porywano dzieci.Bano się wypuszczać je z chaty.Baronadosięgnęła książęca sprawiedliwość.Aresztowano go w jego zamku w Machecoul.Zresztą dał się wziąć bezoporu, pewny bezkarności.Sądzono go w Nantes.Przyznał się do zarzucanych mu zbrodni i okazał skruchę.Stawiono go przed trybunałem kościelnym za herezje i czary oraz przed trybunałem świeckim, który wydałwyrok w imieniu księcia Bretanii.I ten właśnie trybunał za straszliwe zbrodnie popełnione na dzieciach skazałgo na śmierć.- Jak go stracono? - dopytywał się chłopiec.- Powieszono, a potem spalono.Nieszczęśliwa żona tego potwora pochowała jego szczątki w klasztorzeKarmelitów w Nantes, jak tego sobie życzył.- Miał więc żonę? - zainteresowała się Sydonia.- A miał.Trzymał ją zamkniętą w zamku Pouzauges.Po jego śmierci wyszła drugi raz za mąż.- Nie miał chyba dzieci?- Córkę, ale ta, choć dwa razy zamężna, nie miała dzieci.Tak przynajmniej mówiono.Stary Loubon znał wiele opowieści z dawnych dziejów Wandei, znał legendy i baśnie o duchach i upiorach.Chętnie to teraz wspominał, mając tak wdzięcznych słuchaczy.Gwen to wszystko zna - myślała Sydonia.- Opowie mi kiedyś o tym, co tu mówi stary Loubon.Chcę poznaćjego życie od dzieciństwa, chcę znać jego myśli i marzenia.Wiedzieć o nim wszystko.I chcę, żeby mipowtarzał, że mnie kocha.W sercu jej nie było już miejsca na nic innego, Gwen całe je wypełniał.Coraz trudniej było panu de Charette wymykać się z gęsto zastawionych sideł.Dla strzelca był łatwym celem,bo mimo próśb swoich żołnierzy nie zrezygnował z białego pióropusza, zawadiacko powiewającego nakapeluszu.- Ja ostatni noszę ten znak, pozwólcie mi mieć go do końca - odpowiadał niezmiennie na ponawiane uwagiwiernych towarzyszy.O tak, biały pióropusz dobrze był widoczny, i niejeden strzelec obleczony w błękitny mundur Republiki brałgo na muszkę.Biały pióropusz znikał, gdy padał strzał, pojawiał się jednak gdzieś dalej, tam gdzie się gonajmniej spodziewano.- Kule się go nie imają - mruczeli zniecierpliwieni żołnierze, nadaremnie wytrzeszczając oczy w owianychmgłami laskach i zaroślach porastających to wandejskie Bocage.Nie imały się go kule do czasu, pewnego dnia bowiem gruchnęła straszna wieść: zabito wodza!Na szczęście wieść okazała się fałszywa, zabito, a może postrzelono jednego z jego towarzyszy, który ośmieliłsię wsadzić na własną głowę kapelusz zerwany z głowy dowódcy.Okazało się, że nie był tak odporny na kulejak pan de Charette.Jedni szeptali, że zginął na miejscu, inni dowodzili, że został ranny, zbyt się wychylił, byłnieostrożny.Nikt zresztą nie wiedział nic pewnego, były to jedynie przypuszczenia.Ludzie żyli w niepewności, nikt przed sąsiadem nie przyznał się do pomocy udzielanej zbiegom.Bano sięszpiegów i donosicieli, rozmawiano szeptem, rozglądając się trwożnie.Gdzież mógł być pan de Charette?Gdzie znajdował schronienie przed zimowym chłodem? A ten jego towarzysz? Jeżeli nie zginął, to gdzieprzebywał, gdzie leczył rany zadane francuską ręką?Ludzie spoglądali na ruiny starego zamczyska, porosłe młodym lasem i chwastami, oplecione krzakamijanowca i głogów.Mech okrywał ciasno te pradawne głazy, stapiając je z okolicznym pejzażem, i tylko dwiebaszty, jedna rozpadająca się w gruzy, druga z zewnątrz cała, świadczyły o istnieniu tu kiedyś wspaniałejtwierdzy.Obroniła się ona pewnie nieraz przed wrogami, drwiła z oblężniczej machiny, nawet z armatnichpocisków, zmógł ją dopiero czas, przed którym nic się nie ostoi.Wiele spojrzeń kierowało się na te ruiny, niebezpiecznie jednak było zapuszczać się w zawalone gruzemdziedzińce
[ Pobierz całość w formacie PDF ]