[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Ojjj - stęknęła, rozcierając sobie czoło.- Do czego to doszło.Ciało pedagogiczne bije rodziców.Co tam, ciało.Sam głównydyrektor-pedagog - zaśmiała się, kiedy już zobaczyła, na kogowpadła.A raczej, kto na nią wpadł.- Stokrotnie przepraszam, stokrotnie.- Dyrektor kajał się i giąłw ukłonach.- Nic się pani nie stało? - zatroszczył się.- Możewejdziemy do środka, jakiś okład, szklanka wody, herbaty, no niewiem.- Herbaty? O nie, zbyt tanio chciałby się pan wykpić, paniedyrektorze - zażartowała Franka, właściwie nie wiedząc, co jąwprawiło w tak dobry humor.Człowieka przecież prawie wcalenie zna, kłopotów ma pełną głowę, na dodatek w tę głowęcałkiem niezle oberwała- a wdzięczy się i śmieje jak głupi do sera.Tak mówiła kiedyśjej mama i Franciszka posmutniała na moment, jak zawsze, gdyprzypominała sobie matkę.Zresztą co to za dziwne porównanie.Dlaczego jak do sera?- Nie mam pojęcia - odrzekł pan dyrektor zdziwionym niecotonem i Franka uprzytomniła sobie, że o ten ser spytała na głos.- A bo.- Chciała jakoś się wykręcić, ale nagle zdecydowałasię na szczerość i przytoczyła całe powiedzonko, wyjaśniając, żezebrało jej się na analizowanie jego pochodzenia.- Tak, ma pani rację - zgodził się dyrektor.- Przy zwykłejherbacie tego nie wyjaśnimy.W takim razie może jutroporozmawiamy przy czymś lepszym niż herbata? -zaproponował.- Czy pan w ogóle wie, z kim rozmawia? - spytała Franciszka.Ona znała dyrektora szkoły, do której chodziła jej córka, to jasne.Ale on nie mógł przecież znać rodziców wszystkich dzieci, byłoich mnóstwo - i dzieci, i rodziców.- Nazywam się FranciszkaWolodarska.Moja córka, Natalia, chodzi do klasy trzeciej a wpana szkole.- Tak, pani Franciszko, znam panią.Znałem dobrze pani męża,należeliśmy do tego samego koła filatelistycznego.- No tak, filateliści - zaśmiała się Franka.- Zwietnie -zdecydowała się nagle.- To zapraszam w takim razie na dobrąkawę z ciastem do Manufaktury".Zakładam, że wie pan, gdzieto jest.- Cały Karpacz wie - odpowiedział z galanterią pan dyrektor.-Stawię się jutro, wedle rozkazu.I tak niespodziewanie nawiązana znajomość zaczęła się jużdalej rozwijać w szybkim tempie, co trochęprzestraszyło obydwie strony.Pan Marian wciąż nie mógłdojść do siebie po śmierci żony, zmarłej dwa lata temu w wynikufatalnego zakażenia zanieczyszczonej rany, które zaatakowałocały organizm.Po prostu skaleczyła się w nogę, nie była to żadnawielka rana, więc nikt specjalnie się nie przejął.A potem okazałosię, że już za pózno.Tak więc został sam; dzieci nie mieli, rodzice już od dawna nieżyli.Oddał się więc pracy, swojej filatelistycznej pasji i czytaniuksiążek.Oprócz dyrektorowania uczył w szkole językapolskiego, przejął ten przedmiot po pani Malińskiej, gdy paniKrysia przeszła na emeryturę.Na jakieś bliższe kontakty z kobietami raczej nie miał czasu -ale też i nie miał ochoty.Dopiero Franciszka przypomniała mu oistnieniu rodzaju męskiego i żeńskiego, i to bynajmniej nie wgramatycznym rozumieniu tych pojęć.Franka natomiast dawno przebolała śmierć męża; od tamtychwydarzeń minęło już siedem lat i teraz straszne było dla niej to,jak zginął Zenon.Takiej śmierci nikomu nie życzyła, jemu takżenie.Chociaż to, co jej zrobił, koszmar, jaki przeżyła, gdy kazał jejprzerwać ciążę, a potem jego reakcja, gdy Franka spodziewała siędrugiego dziecka, na które już musiał się zgodzić, bo nie miałwyjścia; przesadna i chora zazdrość, lekceważenie wszystkiego,co robiła.długo można by wymieniać powody, dla którychmiłość Frani do męża skończyła się tak szybko, jak się zaczęła.Dlatego nie opłakiwała zbyt długo jego śmierci, zresztą miałaco innego na głowie, musiała utrzymać siebie i dziecko.Mężczyzni w jej życiu istnieli wyłącznie jako klienci Manufaktury", ojcowie koleżanek Natalii, krewni.Plusprzyjaciel, prawie brat, Andrzej Zaroślański.A ten Borewilski.No przecież to było tak, jakby pierwszazaczęła go kokietować.A przynajmniej zagadywać.Przyszedł do Manufaktury", a potem już zjawiał się tamkażdego dnia.Zawsze pił czarną kawę, parzoną w szklance, takąplujkę zalewajkę, i zjadał kawałek ciasta.Obojętnie jakiego,wyglądało na to, że lubi każde.Albo że sporo czasu minęło, odkiedy jadł prawdziwe domowe ciasto.A może było mu wszystkojedno, co je, byle.przy France.I chyba właśnie w grę wchodziłoto ostatnie.Z czasem zaczęli się spotykać; chodzili do kina, na spacery, ażwreszcie któregoś dnia po pół roku znajomości Marian zaprosiłFranciszkę do siebie.Mieszkał sam, w niedużym poniemieckim domu, stojącym nauboczu, na obrzeżach miasta, który pod koniec lat czterdziestychubiegłego wieku otrzymali jego rodzice, gdy tu przybyli.Nieduży, bardzo zadbany ogród, z pięknie utrzymanymtrawnikiem, był dumą Mariana.Teraz jednak, pod koniec zimy,ogrodem nie mógł się pochwalić.Sam dom - nic nadzwyczajnego, zagracony, trochęnieporządny, panował tu profesorski" bałagan, wszędzie leżałyksiążki, książki i książki.Mnóstwo papierów na biurku,porozkładanych w przedziwnym, uporządkowanym nieładzie,jak to u mężczyzny.Franciszce spodobało się, że nie wypucował inie uporządkował specjalnie mieszkania na jej wizytę.Jakbychciał powiedzieć: taki jestem i albo ci się to podoba, albo nie.Zaskoczył ją własnoręcznie przygotowaną kolacją - i to niebyle jaką
[ Pobierz całość w formacie PDF ]