[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Logen widział, jak spogląda w ziemię, jak drga mu mięsieńna skroni. Dobrze się czujesz?Luthar prawie go nie słyszał. Chciałem walczyć.Chciałem i wiedziałem jak, i trzymałem dłoń na broni. Uderzyłgniewnie rękojeść jednego z ostrzy. Byłem bezradny jak pieprzone dziecko! Dlaczego niemogłem się poruszyć? O to ci chodzi? Na spokój zmarłych, chłopcze, to się zdarza niektórym ludziom.zapierwszym razem! Naprawdę? Częściej, niż ci się wydaje.Przynajmniej nie narobiłeś w spodnie.Luthar uniósł zdumiony brwi. Coś takiego się przytrafia? Częściej, niż ci się wydaje. Też tak zamarłeś za pierwszym razem?Logen zmarszczył czoło. Nie.Zabijanie przychodzi mi zbyt łatwo.Zawsze tak było.Wierz mi, masz szczęście. Chyba że zostanę zabity, bo nic nie zrobię. No cóż musiał przyznać Logen. I tak bywa.Luthar jeszcze bardziej spuścił głowę, a Logen klepnął go w ramię. Ale nie zginąłeś! Rozchmurz się, chłopcze, masz szczęście! Wciąż żyjesz, prawda?Luthar przytaknął żałośnie.Logen objął go ramieniem i poprowadził w stronę koni. Masz więc szansę spisać się lepiej następnym razem. Następnym razem? Oczywiście.Następnym razem pójdzie ci niezle.Takie jest życie.Logen wspiął się na siodło, sztywny i obolały.Sztywny od ciągłej jazdy, obolały od walkiw wąwozie.Jakiś kawałek skały trafił go w plecy, innym oberwał w głowę.Mogło być znaczniegorzej.Popatrzył na pozostałych.Wszyscy dosiedli koni, spoglądając na niego.Cztery twarze, takróżne, jak to tylko możliwe, ale wszystkie wyrażało to samo.Oczekiwanie na jego rozkaz.Dlaczego każdy uważał, że on, Logen, zna wszystkie odpowiedzi? Westchnął i wbił pięty w bokikonia. Jedziemy.Strategia księcia LadisliNaprawdę powinien pan spędzać tu mniej czasu, pułkowniku West. Pike odłożył nachwilę swój młot, a pomarańczowe światło paleniska odbiło się w jego oczach i zajaśniało nalśniącej od potu twarzy. Ludzie zaczną gadać.West skrzywił usta w nerwowym uśmiechu. To jedyne ciepłe miejsce w tym zimnym piekle.Była to prawda, ale daleka od rzeczywistego powodu.Kuznia stanowiła jedyne miejsce wcałym przeklętym obozie, gdzie nikt go nie szukał.Ludzie, którzy głodowali, ludzie, którzymarzli, ludzie, którzy nie mieli wody albo broni, albo zielonego pojęcia, co tu robią.Ludzie,którzy umarli z zimna albo chorób i potrzebowali pochówku.Nawet martwi nie mogli się obyćbez Westa.Wszyscy go potrzebowali, dzień i noc.Wszyscy z wyjątkiem Pike'a i jego córki, ipozostałych skazańców.Wydawali się samowystarczalni, tak więc ich kuznia stała się jegoschronieniem.Hałaśliwym, zatłoczonym i zadymionym, bez wątpienia, ale nie mniej przez tomiłym.Wolał je o wiele bardziej od przebywania w towarzystwie księcia i jego świty.Tutaj,między przestępcami, było.uczciwiej. Przeszkadza pan, pułkowniku.Znowu.Cathil przecisnęła się obok niego, w okrytej rękawicą dłoni trzymała rozżarzonepomarańczowo ostrze noża.Wsunęła je do wody, marszcząc przy tym czoło, i zaczęła obracać tow tę, to w tamtą stronę, spowita kłębami syczącej pary.West patrzył, jak się porusza, szybka isprawna.Na krzepkich ramionach i karku perliła się wilgoć, włosy miała ciemne i nastroszoneod potu.Trudno było mu uwierzyć, że w ogóle mógł wziąć ją za chłopca.Potrafiła radzić sobie zmetalem jak każdy z mężczyzn, ale kształt jej twarzy, nie wspominając o piersiach, talii,krągłych pośladach.wszystko to było nieomylnie kobiece.Zerknęła przez ramię i zauważyła,że się jej przygląda. Nie ma pan armii pod rozkazami? Obejdzie się beze mnie dziesięć minut.Wyciągnęła zimne, czarne ostrze z wody i rzuciła je na stos obok osełki. Jest pan pewien?Może miała w tym wypadku rację.West odetchnął głęboko, westchnął, odwrócił się zpewną niechęcią i wyszedł z szopy, po czym ruszył w głąb obozu.Zimowe powietrze szczypało go w policzki po tym upale kuzni; postawił kołnierz płaszczai objął się ramionami, krocząc główną drogą obozowiska.Teraz, kiedy pozostawił za sobą tamtohałaśliwe wnętrze, noc wydawała się śmiertelnie cicha.Słyszał, jak zmarznięte błoto czepia sięjego butów, słyszał swój własny chrapliwy oddech w krtani, ciche przekleństwa jakiegośżołnierza, który brnął w ciemnościach przez obóz.Zatrzymał się na chwilę i spojrzał w górę,wciąż się obejmując ramionami, by choć trochę się rozgrzać.Niebo było doskonale czyste,gwiazdy świeciły kłującym oczy blaskiem, rozrzucone po czerni niczym świetlisty pył. Pięknie mruknął do siebie. Przywykniesz do tego.Był to Trójdrzewiec, który szedł między namiotami z Wilczarzem przy boku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]