[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zajęcia odbywały się na boisku szkolnym bądz w specjalnej salce, obitej topornieboazerią i ozdobionej fotografiami żołnierzy, flagami państw Układu Warszawskiego imapkami, na których zaznaczono historyczne ruchy wojsk podczas ostatniej wojny.Była tonajpewniej izba pamięci, którą odziedziczyliśmy po jednostce wraz z całym inwentarzem.Temapki wykonano zresztą z dość nietrwałych materiałów, bo już po kilku tygodniach wojskaszły w zupełnie innym kierunku.- Maski włóż! Maski zdejm! - na tortury jeszcze mieliśmy sobie trochę poczekać, my inasz pan kapitan.- Padnij! Powstań! - tego chybaby się trochę bał.Reszta szacownych profesorów, nie mniej wystraszonych od nas, nie przesadzała zambicjami.Chyba że się tylko przyczaili - tego jeszcze nie mogliśmy przecież wiedzieć.Amoże podziękować należało, jak już wiele razy, powszechnemu niedoinformowaniu? Czasamimieliśmy wrażenie, że podróżnik Vasco da Gama wiedział więcej o drodze, która go czeka,niż nasi przełożeni o tym, co mają począć z nami za godzinę.No, może poza poramikarmienia.Te musiały być święte.Kochanowski Kochanowskim, całki całkami, historia historią.Ale co oni robią w tymich internacie, nie wiadomo - może właśnie tak sobie myślała część czcigodnego i, jakzwykle, dalece sfeminizowanego grona pedagogicznego.Póki co chyba woleli trzymać nas nadystans.- Ty masz katar? - zapytała pewnego dnia, z samego rana, pani rusycystka, azapytanym był kolega, który rzeczywiście miał katar, bo to już jesień była, a do tego siedziałw pierwszej ławce.No i chyba się ucieszył, że ktoś się o niego martwi tak daleko od domu.- Tak, pani profesor - zajęczał zgodnie z konwencją.- Już trzeci dzień.- To uciekaj do tyłu, bo mnie jeszcze zarazisz.Wy obok też.Wszyscy!Kilkoro z profesorów, dla podreperowania domowego budżetu, a może z przyczynpoznawczych, zdecydowało się wprawdzie nawet na wieczorne dyżury w internacie, ale i tochyba niewiele pomogło.Tak jak my słabo się jeszcze znali.Na tyle kiepsko, że nie mogliwypracować wspólnej skutecznej taktyki ustawiania nas do pionu.A bez tego przecież niesposób utrzymać nikogo w ryzach.Nawet aniołów.Nie znaczy to, że nikomu się ta sztuka nie udawała.Był sobie na przykład panprofesor od techniki, którego z racji rudawego owłosienia i wystających zębów nazwaliśmy Wiewiórą.Chyba trochę na wyrost, bo każda gałąz by pod nim pękła, był bowiem dośćpokaznych rozmiarów i tuszy.Kiedy przychodził na lekcję, bardzo głośno sapał, a na czoleperlił mu się pot.- Biegł pan, panie profesorze? - pytał któryś z nas.- Nie.Herbatę piłem - odpowiadał z największą powagą Wiewióra.On to najpierw przekazał nam surowy regulamin korzystania ze swojej pracowni.Zrobił to zresztą za pośrednictwem odbywającego u nas służbę podchorążego nazwiskiemTaran, w cywilu nauczyciela, który pełnił tutaj zaszczytną funkcję przynieś-wynieś.A potem,po powrocie z urlopu, bo pewnie wolał wypocząć przed niż po, pan Wiewióra z niemniejszą surowością egzekwował ów regulamin, doprowadzając nas do łez.Z początku niechcieliśmy wierzyć, a jednak.- Trzy - mówił, pokazując delikwentowi, którego akurat namierzył, trzy grube paluchyprawej dłoni, by nie było żadnych wątpliwości.- Co trzy? - zapytywał skazaniec słabym głosem.- Nie trzy, ale trzydzieści - śmiał się na to Wiewióra.A chodziło o to, że śmiałek, który ośmielił się złamać jakiś punkt regulaminu, musiałów punkt, jego treść, przepisywać trzydzieści razy.Na papierze milimetrowym.Pismemtechnicznym!Do najczęściej kopiowanych po benedyktyńsku mądrości należał punkt mówiący, że Po sygnale oznaczającym koniec przerwy uczniowie ustawiają się przed pracowniąTechniki.Jeżeli ktoś miał z kimś na pieńku, a byliśmy zbyt kulturalni, by stawaćnaprzeciwko siebie na ubitej ziemi, wystarczyło lekko wypchnąć wroga z szeregu, conadchodzący profesor od razu kwalifikował jako złamanie regulaminu.I nie było tłumaczeń.Równie popularny był inny punkt: Uczeń zajmuje przyporządkowane mu przeznauczyciela miejsce w pracowni Techniki.Wystarczyło, że wychyliłeś się po gumkę dościerania.- Trzy!Kiedyś jeden kolega, zamiast użyć słowa strug na określenie hebla, nieopatrzniepowiedział: hebel.No i niedostateczny.Podobnie rzecz się miała z nazywaniem piły krajzegą,poziomicy wasserwagą, wkrętaka śrubokrętem albo szczypiec uniwersalnych płaskichkombinerkami.Oj, nie mieliśmy my łatwego życia z panem Wiewiórą.Bo jakby tego było mało, dorabiał on także w internacie.Brał zawsze nockę zniedzieli na poniedziałek.Bladym świtem, zanim poturlaliśmy się na ciepłe śniadanko, kazałnam się ustawiać w zwyczajowym czworoboku, deszcz nie deszcz.Potem odwracał sweszanowne wiewiórcze oblicze ku frontowi budynku internatu.Jeżeli w którymkolwiek z okienpaliło się światło, mieszkaniec właściwej izby musiał biec i gasić.A reszta czekała, klnąccicho.Dopiero potem puszczał wszystkich na stołówkę.Dlatego znielubiłem niedzielnewieczory.Przerwy między lekcjami dawały chwilę wytchnienia, zaś dwudziestominutowa, potrzeciej godzinie lekcyjnej - drugie śniadanie.Zazwyczaj była to buła z czymś tam i herbatka,które spożywaliśmy na stołówce.Pozostałe przerwy poświęcaliśmy najczęściej na pielgrzymki z klasy do klasy, zjednego budynku szkolnego do drugiego, a także młodzieńcze figle.Do ulubionych należałowieszanie: brało się upatrzonego delikwenta, unieruchamiało w sile sześciu czy siedmiu,podnosiło w górę i wieszało za pasek na.kranie wystającym z rurki instalacji cieplnej.Koleśdyndał, a śmiechu było co niemiara.Któregoś dniach usiłowaliśmy ochrzcić w ten sposób nowego kolegę, który dołączyłdo nas z odwołania, z kilkutygodniowym opóznieniem.Nawet się mocno nie bronił
[ Pobierz całość w formacie PDF ]