[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kiedy ostrożnie pchnąłem drzwi, ujrzałem leciutką sugestię kłębiącej się pary napoziomie podłogi.Przypominało to efekt maszyny do puszczania dymu, ustawionej nanajsłabszym biegu: albo to skutek uboczny niezwykle podkręconej klimatyzacji Nicky ego,albo też coś, co robi specjalnie.Nie wszedłem do środka.Nie lubię wpadać bez jasnego zaproszenia, bo ten próg totwierdza otaczająca niewielki zamek Nicky ego - a on naprawdę myśli w tych kategoriach.Zainstalował tu najróżniejsze zapadnie i pułapki, mające powstrzymać ludzi przednaruszeniem jego prywatności.Niektóre z nich są tak pomysłowe, że graniczą z sadyzmem.Wedle mojego doświadczenia nikt nie potrafi wymyślić bardziej zróżnicowanych i ciekawychmetod uszkadzania żywego ciała, niż zombie.- Nicky?! - zawołałem, popychając drzwi noskiem buta.Brak odpowiedzi.Cóż, ktoś musiał je otworzyć.Ktoś także obsługiwał kamery.Stawiając na szalę życie - a przynajmniej własne jaja - wszedłem do środka i poczułem chłód,który swobodnie można by nazwać grobowym.Rozejrzałem się wokół, lecz nie dostrzegłem ani śladu Nicky ego.Kabina jest większaniż sugeruje nazwa: to coś w rodzaju hangaru na pierwszym piętrze, z bardzo wysokimsklepieniem, co najwyrazniej ułatwia znacząco wymianę ciepła.Nicky trzyma tu swojekomputery i wszystko co jest bliskie jego zimnemu sercu w danej chwili.Obecnie oznaczałoto ogród hydroponiczny, który radził sobie całkiem niezle, mimo porażającego chłodu.Wpołowie pomieszczenie przecinał parawan z niedożywionych, trzcinowatych roślin,zasadzonych w wiadrach pełnych paskudnej brązowej brei.Najwyższa z owych roślin sięgałasufitu i rozkładała szeroko liście - sięgała ku niemu tylko po to, by się poddać, jak śpiewałkiedyś Leonard Cohen.Rośliny wyrosły tak bardzo, jak tylko mogły, nie łamiąc się i niewypuszczając poziomych pędów.Wydawały się też kiepsko ukorzenione w stosunkowoniewielkich, plastikowych kubłach.Zazwyczaj Nicky siedział przy terminalu komputerowym po drugiej stroniepomieszczenia - albo może opierał się na łokciach na skrzyni z planami, daleko po prawej,przeglądając mapy i wykresy Londynu, Anglii i świata, pokreślone raz po raz jego własnymi,hermetycznymi symbolami.Oba te miejsca były teraz puste.- Hej, Nicky! - zawołałem z lekką irytacją.- Pospiesz się, bracie.Licznik stuka.- Rozepnij płaszcz, Castor.Głos Nicky'ego nie niesie się zbyt daleko, toteż nie był to krzyk, jedynie natrętnypomruk, który nie dobiegał z żadnego określonego kierunku, lecz pełzał przy ziemi wraz zulotnymi smużkami pary wodnej.W końcu jednak go zlokalizowałem: stał za rzędemsmukłych drzewek i wyglądał jak Davy Crockett w Alamo - tyle że pistolet, który trzymał wdłoniach, nie był okazem muzealnym, lecz ciężkim automatem; mimo długiego przebiegunadal wyglądał bardzo poważnie i groznie.Nicky też wyglądał poważnie - zazwyczajsztuczna opalenizna, którą z uporem pielęgnuje, nadaje mu nieco błaznowaty wygląd, leczspluwa w dłoniach każdemu dodaje powagi.- Zupełnie ci odbiło? - spytałem.- Nie.W tej chwili w mieście dzieje się coś kurewsko dziwnego i nie zamierzam staćsię tego częścią.Po prostu rozepnij płaszcz.Chcę sprawdzić, czy nie masz przy sobie broni.- Tylko tę co zwykle, Nicky.Chyba że to jakiś eufemizm na.- Zrób to, Castor.Proszę po raz ostatni.Tym razem nieco podkręcił głośność, co oznaczało, że na tę okazję odetchnął głęboko:kiedy nie mówi, zapomina to robić.Przełykając kilka bardzo niemiłych słów, rozpiąłem szynel i rozchyliłem poły.- Proszę bardzo - rzekłem.- %7ładnych kabur.%7ładnych pistoletów.Nie mam nawetmaczety u pasa.Przykro mi, że sprawiam ci zawód.- Jeśli sprawisz mi zawód, szybko się dowiesz.Wywróć kieszenie.- Chryste Panie, Nicky!- Powiedziałem już: to nic osobistego.Jesteśmy przyjaciółmi, o ile to cokolwiekznaczy.Jeśli miałbym komuś ufać, to tobie.Ale dziś wieczór znalezliśmy się na niezbadanymgruncie i przysięgam na Boga, że nie będę podejmował ryzyka.- Jego dłonie przesunęły sięnad pistoletem i rozległ się dzwięk, który słyszałem mnóstwo razy w filmach i może ze dwaw prawdziwym życiu: odgłos zwalnianego bezpiecznika.Przestałem się spierać.W moich zewnętrznych kieszeniach i tak nie kryło się zbytwiele, wyciągnąłem zatem to, co w nich było - klucze, portfel, scyzoryk z dynksem dowyciągania kamieni z końskich kopyt - i upuściłem na podłogę.W podszewkę płaszczawszyłem jednak drugi zestaw kieszeni i z przedmiotami, które w nich trzymałem, obszedłemsię dużo ostrożniej.Był tam antyczny nóż z intarsjowaną rękojeścią, niewielki kielich zpoplamionego, mocno poczerniałego srebra oraz porcelanowa głowa lalki Abbie.Położyłemje kolejno ostrożnie na podłodze.Jako ostatni wyciągnąłem flet.- Tylko jedną ręką - ostrzegł Nicky, gdy go wysunąłem i uniosłem.Dla niego to byłabroń, i to wycelowana w niego.W tym momencie poczułem, że mam już tego absolutnie dosyć, i byłem w nastroju, byzrobić coś gwałtownego.Powoli, wystudiowanie i przesadnie niegroznymi ruchami zgiąłemsię w pasie i położyłem flet na nagiej cementowej podłodze.W ostatniej chwili trąciłem gokciukiem tak, że się poturlał.Wiedziałem, że Nicky podąży za nim wzrokiem, tak jak myobserwowalibyśmy granat bez zawleczki.Następnie przykucnąłem.Kubeł, w którym rosłanajbliższa mnie wysoka roślina, znajdował się w zasięgu mojej wyciągniętej lewej ręki:chwyciłem jego brzeg.Jednym szybkim ruchem wstałem i kubeł się wywrócił
[ Pobierz całość w formacie PDF ]