[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ta wiadomość wstrząsnęłamną w równym stopniu co ucieszyła, ale Batura dalej nawijał do małego telefonu, więcmusiałem skupić się na jego słowach.- No tak, masz rację, jest jeszcze ten cały Krempl.Zajmiemy się nim we właściwymczasie.Wpadniemy do niego z przyjacielską wizytą.Gdzie on mieszka? Na Ursynowie? Wporządku.No i pogadamy sobie z jego kolegą po fachu, Fijałkowskim.Co tak piszczy? -Batura skrzywił się i na chwilę odsunął telefon od ucha.- Co to?! Znowu ten cholernyBudex?! Czy oni nigdy nie mają fajrantu?I stało się.Niespodziewanie nadepnąłem na jakąś gałązkę, co natychmiast wpłynęło nazmianę zachowania Batury.Przestał mówić, wyprostował się i nadstawił uszu.Jego nastrójteż uległ metamorfozie - ulotnił się z niego dżentelmen, a wstąpił w niego wilk.Chcąc nie chcąc zacząłem się wycofywać.Powoli i cicho jak tylko potrafiłemnajlepiej, uważając na pozostałe gałązki i szyszki, ganiać się w duchu za poprzedniąlekkomyślność.Batura skończył rozmawiać (jaka szkoda, że nie zdążyłem usłyszeć, gdziebyła kryjówka, w której przetrzymywano %7łmijewskiego) i wyszedł z samochodu.Niewidziałem go już, ale słyszałem jego kroki i szelest gałęzi przede mną.Potem wszystkoucichło.Z ulgą odebrałem wyciszony warkot silnika BMW.Po chwili auto podskakując naczarnej drodze oddaliło się.Postanowiłem nie śledzić Batury, gdyż tym razem skończyłoby się to dla mnie zle.Jerzy był czujny i z pewnością jadąc teraz ku krakowskiej szosie długo patrzył we wstecznelusterko.Wyjechałem z lasku pół godziny po Baturze.Trochę dla świętego spokoju, ale też i poto, aby popatrzeć sobie na domostwo Wróblika.Patrzyłem i zastanawiałem się, co może miećwspólnego z fałszerstwem i z kradzieżą pasteli Wyspiańskiego hodowca kwiatów?Korzystając z okazji, że wokół szklarni nikt się nie kręcił, poszedłem tam.Szklarniewyglądały jak wszystkie szklarnie pod słońcem, ale za nimi znajdował się dodatkowy obiekt,owalny i zakończony kopułką, idealne miejsce na atelier! Pomyślałem, że to właśnie atelier"sąsiadujące z domem może mieć związek z fałszerstwem.Może tam powstały pastele Komy?Ba, to by wyjaśniało, dlaczego na falsyfikatach Wyspiańskiego znajdował się pyłek kwiatowypochodzący z tulipanów.Tu było pełno kwiatów.- Czego pan sobie życzy? - wyrwał mnie z zamyślenia chropawy męski głos.Odwróciłem się w jego kierunku.Ujrzałem czterdziestoletniego, lekko łysiejącegomężczyznę w drelichu o ogorzałej twarzy.Ten człowiek wyszedł niespodziewanie zza domu izaskoczył mnie myszkującego po terenie.Aypał na mnie groznie i powoli wyjmował ręce zkieszeni, jakby tam trzymał jakąś broń.Tak mi się przynajmniej wydawało.- Co pan tu robi? - warknął.- O, przepraszam - zamieniłem się w czystą pokorę.- Nikogo nie było w szklarniach,więc pomyślałem, że znajdę kogoś w głębi domostwa.- Słucham pana - rzucił krótko i nieufnie.- Mają państwo może.tulipany?- Mamy.- To poproszę.Trzy tulipany.Aadne.I do tego jakąś wstążeczkę.A kiedy pakował pachnące kwiaty, kątem oka rozglądałem się po szklarniach i ichnajbliższym otoczeniu.Oczami wyobrazni widziałem malującego w atelier za szklarniamiKomę.Jak na złość sprzedający mi kwiaty mężczyzna w drelichu nie odpowiadałwizerunkowi artysty malarza.Zatrzymałem się w Jankach, aby ze stacji benzynowej zadzwonić z automatu do Pawłai przemyśleć sobie to i owo w spokoju przy stoliku w tamtejszej kawiarni.Opowiedziałem mu o swojej przygodzie pod Laszczkami.- Poszczęściło mi się - powiedziałem na koniec.- Ale co najadłem się strachu, tomoje.Sprawdz, Pawle, następujące rzeczy.Po pierwsze: adres Budexu w Warszawie.- A co? - zaśmiał się.- Przerzucili się na dzieła sztuki?- Nie podejrzewam ich o tak subtelne przeobrażenia inwestycyjne, ale niewykluczone,że w pobliżu zakładu znajduje się kryjówka Batury.Wpadłem na to zaraz po odjezdzie Jerzego z lasku naprzeciwko szklarni Wróblika.Wtedy, gdy mówił do swojego rozmówcy o hałasujących robotnikach, nie pomyślałemjeszcze o tym.Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że kryjówka Batury sąsiaduje zBudexem i wystarczy sprawdzić każdy ich zakład w Warszawie.- No i jeszcze trzeba ostrzec krytyka Krempla.Batura chce mu złożyć wizytę.- Zrobi się, szefie.Aha, dzwonił ten pana Walduś.- Walduś? Co znowu?- Chłopak jest dzielny, nie ma co.Czy pan wie, że polazł dzisiaj na Starówkę isprawdził, że w kościele na Piwnej w piątek o dwunastej nigdy nie było mszy?- I co z tego?- To, szefie, że w poprzedni piątek Krempl nie mógł odwiedzić Fijałkowskiego namszy w południe.- Ale ja go tam widziałem - zaprotestowałem.- Wychodził z kościoła z Fijałkowskim!- Krempl powiedział nam na Kole - spokojnie tłumaczył Paweł - że poszedł dokościoła, bo wiedział, że Fijałkowski chodzi regularnie na piątkowe msze.Ale to niemożliwe,bo w piątki msze odbywają się wczesnym rankiem i póznym popołudniem.Spotkali się, alenie na mszy.- Tylko dlaczego miałby kłamać?Po tym telefonie usiadłem w kafejce na stacji benzynowej i zastanowiłem się nadsprawą.A potem wsiadłem do jeepa i ruszyłem z Janek na Nadarzyna, aby stąd skierować sięna północ na Podkowę Leśną.Dotarłem tam, klucząc trochę w Otrębusach, ale gdy za torami kolejowymi pojawiłasię długa i zabytkowa aleja wysadzana wysokimi aż po niebo wiekowymi lipami, tworzącymijakby zacieniony jar, wiedziałem, że jestem już blisko stacji kolejowej.Przeciąłem najbliższeskrzyżowanie i zatoczywszy solidny łuk ulicą Iwaszkiewicza znalazłem się na małym rondziena tyłach stacji, gdzie roiło się od małych i większych posesji, ogrodów o zabudowiewillowej, ale lasu było jakby mniej.Mieszany drzewostan zaczynał się kilkadziesiąt metrówdalej na zachód za starym i zniszczonym ośrodkiem kultury, którego ogrodzenie zżerałychwasty, więc dalszą część drogi do domu Fijałkowskiego musiałem odbyć pieszo - takciężko było się tutaj poruszać jeepem.Zostawiłem samochód przy owym rondzie i zprzyjemnością wysiadłem rozprostować kości.Spacerkiem poszedłem pod domFijałkowskiego.Wydał mi się ten szary dom po dwakroć bardziej opuszczony niż poprzednio, a możepo prostu przez tych kilka dni od mojej ostatniej wizyty chwasty porastające posesję wraz zkrzakami bzu podpierającymi jego boczne ściany bardziej się zazieleniły od kwietniowegosłońca, czyniąc teren prawdziwie dzikim.Nie było tutaj czuć ręki gospodarza, zamiast firanekw małych oknach tkwiły okiennice i żaden ruch nie mącił złowieszczego spokoju, jaki tchnąłz tej zapuszczonej chałupy.Sam nie wiedziałem, po co tutaj przyjechałem.Czy miałem porozmawiać zFijałkowskim? A może należało poczekać na dalszy rozwój wypadków i w tym czasieobserwować i Krempla, i Fijałkowskiego.Tyle że nie mieliśmy za dużo czasu.Batura był jużna tropie Krempla.Zastanawiałem się też, jaki Krempl miał interes do Fijałkowskiego naPiwnej w ostatni piątek.Ale oto ktoś wyłonił się już zza rogu domu.Zrazu widziałem czyjś cień padający nawydeptaną alejkę, a potem ujrzałem krytyka Fijałkowskiego prowadzącego stary rower.Mężczyzna miał na sobie płaszcz, więc pomyślałem, że gdzieś się wybiera.Był jak zwyklesmutny, nieuczesany, ze szczeciną zarostu porastającego jego chude i trupioblade policzki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]