[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W ciemnościach nie zauważyłem sporego kamienia i zahaczyłem o niego stopą.Zachwiałem się.Skrzynia zaciążyła mi w rękach, bąble na dłoniach zapiekły żywym ogniem.Saperka ukryta w plecaku uderzyła o młotek, dzwięcząc głucho i przypominajączłośliwie, że zanim skończę nocną pracę, odciski będą znacznie większe i dadzą mi się dużobardziej we znaki.Nad Zagórzem wstawał świt.Płynąłem wehikułem na północ, pod prąd, ku kolejnemu zakolu rzeki.Zruba na rufiepracowała cicho.Dziób ministerialnej amfibii roztrącał delikatnie muśnięte złotem falesłabego nurtu Osławy.Bolały mnie nie tylko ręce.Głowa pękała od niewyspania, kręgosłupdopominał się wypoczynku w pozycji leżącej, kwas mlekowy zgromadzony w łydkachusztywniał mięśnie.Na kolejnym zakręcie, po lewej, między szemrzącymi gałęziami drzew, za cienkąmoskitierą mgły podnoszącej się znad rzecznych wód, mignęły mi majestatyczne ruinyzagórskiej warowni.Chwilę potem wyjeżdżałem już na północny brzeg rzeki.Niezbytszeroka ścieżka biegnąca u stóp wzgórza przypominającego skorupę żółwia, skryła się pochwili za drzewami nadrzecznego zagajnika.Chroniony w ten sposób przed oczamiciekawskich dojechałem spokojnie do brodu na Osławię i po kamieniach obmywanychnurtem przedostałem się na ulicę Krętą.Popędziłem brzegiem rzeki na północ aż do skręcającej w lewo ulicy Pocztowej imijając opustoszałą o tej porze pętlę autobusową w centrum miasteczka, znajdującą sięnaprzeciw sklepu obuwniczego, na którego pięterku urządzono sympatyczny, znany mi zczasów któregoś pobytu w Zagórzu, pensjonacik, odbiłem w prawo i po kilku sekundachbyłem już na Wielkiej Obwodnicy Bieszczadzkiej, głównej drodze przelotowej regionuwiodącej w głąb Bieszczadów, aż do Ustrzyk Górnych.Nie wybierałem się tak daleko.Skręciłem do pierwszego napotkanego zagajnika, nastawiłem budzik w zegarku nasiódmą rano i odchyliwszy rozkładane krzesło wehikułu do tyłu, przyłożyłem głowę dozagłówka.Zasnąłem natychmiast.Natrętne pikanie.Oszołomiony spojrzałem na wyświetlacz.Siódma.Bez wahania wcisnąłem przycisk oznaczony napisem: Drzemka.Przez sekundę wydawało mi się, że budzik zadzwonił niemal natychmiast.Zegarekwyprowadził mnie z błędu.Minęło dziesięć minut.Wybierałem drzemkę jeszcze kilka razy, zanim, około godziny dziewiątej,poczułem, że organizm otrzymał minimalną dawkę snu, niezbędną do przyzwoitegofunkcjonowania.Czując jak mięśnie pęcznieją mi bólem od zakwasów, a palce i wnętrzedłoni przy każdym dotyku pieką odciskami, złożyłem krzesło, uruchomiłem wehikuł ipojechałem na stację benzynową w Zagórzu.Prysznic zajął mi tym razem dużo więcej czasu.Po pierwsze - dlatego, że przykażdym gwałtowniejszym ruchu organizm przypominał o tym jak niemiłosiernie go wczorajpotraktowałem, po drugie - najzwyczajniej w świecie zapachy wydzielane przeze mnie pomorderczych nocnych wysiłkach były niezwykle intensywne.Kasjer ze stacji benzynowejspojrzał na mnie dziwnie, poprosił, bym zapłacił z góry i podał kluczyk dopiero wtedy, gdypołożyłem monety na kontuarze.Potrzeba było dużo czasu, zanim doprowadziłem się doporządku i wyświeżony, z policzkami gładkimi jak tafla jeziora w górach, oddałemosłupiałemu kasjerowi klucz.Na klasztornym wzgórzu oczekiwano mnie z niecierpliwością.Już z dalekadostrzegłem cztery sylwetki harcerzy, którzy jak jeden mąż wypatrywali mnie ze szczytumuru obok bramy wjazdowej.- Spóznił się pan! - prawie krzyknął Królik , obracając głowę w dół; schodził z murupo drabinie.- Obudziliśmy się wszyscy o piątej - wtórował mu Pimpek , który razem z Puchatkiem stał już na dole.- Czekamy na pana od czterech godzin.- Coś się panu stało? - Robert jako jedyny zainteresował się stanem moich dłoni, kiedykilka chwil pózniej podałem mu rękę.Uścisnął ją tak mocno, że z trudnością powstrzymałemsyk bólu.- To nic takiego - rzekłem lekceważącym tonem.- Dlatego właśnie się spózniłem.Podrodze do Zagórza spotkałem ciężarówkę, która o mały włos nie wpadła do rowu.Kierowcawyratował samochód i zdołał wrócić na jezdnię, ale dwieście skrzynek z narzędziami, którewiózł do hurtowni, wylądowało w rowie.Zatrzymałem się i mu pomogłem, stąd te odciski -pokazałem chłopcom otwarte dłonie, żeby uwiarygodnić w ten sposób wymyśloną kilkanaścieminut wcześniej historyjkę.- Potem musiałem się przebrać i umyć.Dlatego przyjechałemdwie godziny pózniej.No, ale teraz, kiedy już tu dotarłem - dodałem szybko, by uciąć kolejnepytania, które, jak o tym świadczyły spojrzenia Królika i Roberta, wisiały w powietrzu - niebędziemy chyba tracić więcej czasu i przejdziemy od razu do waszego odkrycia?- Jadł pan coś? - zapytał z bezbłędną intuicją logistyka Królik.Pokręciłem głową,przełykając jednocześnie ślinę.- Mamy kilka jajek, kawałek boczku i połówkę chleba.Więc jeśli nie pogardzi panjajecznicą.- rzekł średni z braci Jaworskich.- To moja ulubiona potrawa - odparłem z uśmiechem.Nabijałem na widelec żółte płaty jajecznicy, przetykane tu i ówdzie bordowymikwadracikami boczku, zagryzałem chlebem i słuchałem.- Zagadka trzeciego mnicha była banalnie prosta - tłumaczył Królik.- Wystarczyłoprzyjrzeć się planowi klasztornego wzgórza z nieco innej perspektywy.Tak jak nam panwczoraj doradził, sprawdziliśmy dokładnie, co było w każdym budynku warowni.W naszejbibliotece jest kserokopia artykułu Adama Bochnaka Warowny klasztor karmelitów bosychw Starym Zagórzu z Rocznika Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Przemyślu za 1924 rok.Wartykule jest nie tylko plan klasztoru, ale także dokładny opis poszczególnych zabudowań.Odbiliśmy sobie plan i wgryzliśmy się w tekst.Oto efekt - Królik położył przede mnąkartkę papieru z pieczołowicie zdjętym poziomym rzutem klasztoru.Obok każdego zbudynków widać było odręczne notatki zrobione długopisem: dom furtiana , wirydarz , krużganki.- Następne dwie godziny siedzieliśmy wpatrując się w plan jak sroka w kość.Nic nieprzychodziło nam do głowy.Ani w artykule Adama Bochnaka, ani w książeczce autorstwaStefana Stefańskiego o zagórskim klasztorze, którą podsunęła nam pani bibliotekarka, niebyło żadnej wskazówki, gdzie można by ewentualnie szukać jakichś skarbów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]