[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niemniej jednak wszyscy z nas byliwytrawnymi turystami, więc po dwudziestu minutach postawiliśmy namioty (mój byłmiejscami porozrywany).Małgorzata trochę marudziła na los, że chłopcy powinni siedziećnad Jasieniem i wsłuchiwać się w pierwsze drozdy i skowronki o poranku, ale wiedziałem, żetak samo jak i oni była ciekawa dalszego ciągu tej przygody.Mniej więcej o wpół do czwartej obeszliśmy zachodni brzeg jeziora Trzebież, któryim bliżej wsi, tym stawał się bardziej stromy i ogołocony z drzew.Księżyc opierał się brodą oich zwartą ścianę otaczającą wianem nieckę jeziora od północy i od zachodu, i to onpoczątkowo oświetlał nam drogę przez ciemny jar, którym wychodziło się na wieś z samegobrzegu.Zmagając się z szarością, która już zapowiadała nowy dzień, wydostaliśmy się tymmalowniczym wąwozem na wysoki brzeg, z którego roztaczał się widok na senne Nożyno, naszare dachy domów, ponad którymi wzbijała w górę - jakby w pobożnym skupieniu - wieżamiejscowego kościoła.Wzdrygnąłem się z zimna, gdy szliśmy na otwartym terenie, ipoczułem, że chłód strzepnął z powiek resztkę senności.Zapachniało ziołami i lebiodą, rosą iobornikiem.Ptaki zaczęły pierwszy leniwy koncert, który przypominał strojenieinstrumentów orkiestry przed koncertem.A my powoli, nieśmiało i ostrożnie, zbliżaliśmy siędo pierwszych zabudowań, kierując się cały czas na kościół.Chłopcy ziewali, zaś Małgorzata szła ciężkim krokiem.O mnie lepiej nie mówić -miałem rozwalony palec u nogi i kuśtykałem jak weteran.Ballada ziewnął.Uśmiechnąłem się pod nosem - niech się hartuje.Jak łatwo było terazusiąść przed komputerem do kolejnej gry i jednym naciśnięciem klawisza znalezć się wśrodku gwiezdnych wojen i plując w statki przeciwnika gradem pocisków udawać bohaterana niby.Czy nie było to przyjemne tchórzostwo? Czy przygoda rozgrywająca się po drugiejstronie ekranu monitora nie miała posmaku fałszerstwa? Co innego jezdzić samochodemnaprawdę, tu i teraz, a co innego nazywać imitację przygody - rzeczywistością.Dopiero poodstawieniu joysticka do kąta i wyjściu z domu po prawdziwą przygodę możemy przekonaćsię, jacy naprawdę jesteśmy! Czy w trudnych chwilach jest w nas dość sprytu i cierpliwości, aw obliczu zagrożenia jesteśmy tak samo odważni jak podczas ślęczenia przed ekranemmonitora? Warto było czasami zweryfikować siebie poza domem, aby poznać cząstkę prawdyo nas samych.Ale czy ja czasem nie przesadzałem? Zabawiałem się w bohatera, zamiast donieść owszystkim policji i iść spać.Jednak kochałem ryzyko.I przygodę! No i był jeszcze ważnypowód - Batura! Mój przeciwnik.Gdy gospodarstwa się skończyły i szeroka piaszczysta droga złamała się, biorąc stądzakręt na położny nieco w dolince kościół przy głównej szosie, stanęliśmy.Obserwowaliśmy najbliższe otoczenie kościoła.Wysoki krzyż otoczonykasztanowcami był na swoim miejscu, za nim zaczynała się furtka prowadząca do kościoła.Pusto.Na ulicy i pod sklepem także.%7ładnego podejrzanego samochodu, żadnych ludzi.Zresztą zaraz miał nadejść świt i jeśli Batura szukał tu czegoś, pewnie zrobił to w nocy.Poszliśmy tam przekonani, że nikogo nie zastaniemy, ale zaraz spotkała nasniespodzianka.Szybko chwyciłem chłopców za rękawy i odciągnąłem na bok.- Co to? - wyszeptał Młokos, widząc jakąś postać wychodzącą z kościoła, a po niejdrugą dzwigającą wypchaną torbę przerzuconą przez ramię.- Duchy?Przycupnęliśmy przy płotku jakiegoś pogrążonego we śnie domu, z którego było stometrów do kościoła.Najgorsze, że zaczął szczekać pies uwiązany - na całe szczęście - dobudy.- Aadne mi duchy - wyszeptał zdumiony Młokos.- To przecież Mały Ziutek i Wołga.- To pewnie oni straszą tutaj w przerwach między nabożeństwami - próbowałemżartować.Nasi dwaj niedawni napastnicy zamknęli za sobą drzwi kościoła, zupełnie jakbyposiadali do niego klucz, a następnie konspiracyjnym krokiem poszli szosą.Tym, którydzwigał torbę, i z tego powodu szedł ociężale, był Mały Ziutek.A zatem to już dzisiajodważyli się zbadać wnętrze kościoła.Nie zainteresował ich szczekający z naszego powodupies i tylko raz, odruchowo, zerknęli w naszym kierunku.Przyspieszyli kroku.Zniknęli za przydrożnymi drzewami i zanim się ruszyliśmy, usłyszeliśmy warkotsamochodowego silnika.Zdawało nam się, że to BMW.Auto, które zabrało kłusowników,pojechało na północny zachód w kierunku, z którego nie tak dawno przyjechaliśmy.Naszczęście, nie spotkaliśmy się na szosie czterdzieści minut temu.Dzięki temu mogliśmyutrzymać naszą obecność w Nożynie w tajemnicy przed przeciwnikami.- Pojechali - rzekłem, wsłuchawszy się w cichnący odgłos silnika BMW.- A terazszybko do kościoła!Poszliśmy tam gnani niezdrową ciekawością, pewni, że coś tam znajdziemy, inaczejBatura nie fatygowałby się w nocy odwiedzać starego kościółka i współpracować zkłusownikami.Nasi przeciwnicy musieli na coś wpaść i miejscowi byli mu do czegośpotrzebni (do tego stopnia, że nauczył ich obsługiwać radar geologiczny).Drzwi kościoła były zamknięte, a zatem użyli wytrycha, aby ukryć ślady swojejbytności tutaj.- Batura ma zamiar tu wrócić - oświadczyłem.- Wyczytałeś to ze śladów obuwia Małego Ziutka? - kpiła z mojej dedukcjiMałgorzata.- Gdyby zakończyli swoją misję, nie zamykaliby drzwi.Uciekliby niosąc jakiśpakunek, w najgorszym wypadku skrzynię.Ale nic takiego nie dzwigali.W torbie mieli radargeologiczny.Moim zdaniem, zlokalizowali skarb i zamknęli za sobą starannie drzwi.Wrócą.Przyjdą w nocy po skarb.- Musimy im przeszkodzić!- Najpierw pogadamy z proboszczem, co? A może wspólnie znajdziemy jakiś ślad,aby potem policja nie mówiła, że zawracamy jej głowę.Na wsi zapiał ślicznie pierwszy kur, obwieszczając światu nadejście nowego dzionka,a z nim nowej nadziei.Niebo pojaśniało nieco na wschodzie, a czerwona łuna rozlała sięponad dachami na horyzoncie w ciekawą kompozycję plam.- Wracamy na biwak - zakomenderowałem.- Naradzimy się.Pózniej odwiedzimyproboszcza.Nie będziemy przecież włamywać się do świątyni na oczach całej wsi.Zanim to uczyniliśmy, skorzystałem z automatu zawieszonego na ścianie sklepu podrugiej stronie ulicy.Zadzwoniłem do leśniczego Gawryłki (wrócił kilka godzin temu z lasu,gdzie szukał wnyków) z informacją o ostatnich wydarzeniach nad jeziorem Jasień.Nie kryłswojego oburzenia i zdziwienia, ale szybko go uspokoiłem.Przede wszystkim potrzebowałemmechanika i po namyśle leśniczy zaoferował mi znajomego prywaciarza w Lęborku, którymógłby wstawić przednią szybę w jeepie i sprawdzić ogumienie.Umówiliśmy się rano wleśniczówce.Zmęczeni ruszyliśmy w kierunku jeziora.- Ciekawe, czemu kłusownicy i ten Batura tak nagle odjechali? - pytał Młokos wdrodze na biwak.- Bo robi się widno - mądrzył się Ballada.- Zwita
[ Pobierz całość w formacie PDF ]