[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Może chęć posiadania ukochanych loków, a możechęć zademonstrowania męskiej determinacji.Nie był to czyn spontaniczny lub przypadkowy, alecoś, co przemyślałem z góry i zaplanowałem bardzo dokładnie.Już w wieczór poprzedzającywydarzenie schowałem w szkolnej teczce parę ostrych nożyc.Paula nie zauważyła, że wykradłem je zkomody w jej pokoiku za kuchnią.Nazajutrz wykorzystałem chwilę, gdy Lila, siedząca w ławceprzede mną, przechyliła głowę do tyłu, wsłuchana w słowa pani wychowawczyni.Zdecydowanymruchem wydobyłem nożyce schowane między kartkami podręcznika, aby jednym cięciem pozbawić jąwarkocza.Okazało się jednak, że zadanie było trudniejsze niż myślałem.Włosy stawiały nieprzewidziany opór, Lilka wybuchła płaczem, klasa podzieliła się na dwa obozy, a wychowawczynizabroniła mi pokazywać się w szkole, dopóki rodzice nie zjawią się na rozmowę.Przymusowewagary nie sprawiłyby mi zmartwienia, gdyby nie przykry fakt, że pas do ostrzenia brzytwy utrudniałmi siedzenie na twardej ławce przez cały następny tydzień.Minęło zaledwie kilka dni od nieudanegozamachu na warkocz Lilki i teraz, gdy staliśmy spokojnie na zakręcie ścieżki, próbowałem wyjaśnićojcu, a może także sobie samemu, trudno wytłumaczalny związek między burzą chłopięcych uczuć abrutalnym atakiem na niewinną rówieśnicę.Ale niekontrolowane odruchy nie mogły znalezć aprobatyw oczach ojca.Rozmowa zakończyła się nim się naprawdę zaczęła i wszystkim, co usłyszałem, byłaowa zdawkowa uwaga o konieczności panowania nad odruchami.Bywało, że zastanawiałem się, czy w jego dzieciństwie nigdy nie było miejsca na jakiś dzikiwybryk, na figle godne potępienia, ale pouczające nas, że przy odrobinie odwagi możemy wymknąćsię z narzuconych układów i konwencji w świat pełen fantazji.Nie miałem pojęcia, jakim byłdzieckiem.Nigdy nie przyszło mu do głowy opowiedzieć coś o moich dziadkach, o folwarku wCzańcu, w którym się urodził, lub o szkołach, do których uczęszczał.Nasz związek nie byłzakorzeniony w rodzinnej przeszłości i chyba dlatego nie pozostało z niego prawie nic po jegośmierci.Do dziś trudno mi wyobrazić sobie ojca ciskającego stechte jajko do sklepu z łakociami, jakto robiliśmy panu Hahnowi, właścicielowi takiego słodkiego raju w Bielsku.Sklep ze słodyczami znajdował się przy 3 Maja, głównej ulicy miasta, i uważany był za najlepszyw swoim rodzaju.Na szyldzie namalowany był kur, bo po niemiecku Hahn to po prostu kogut.Wracając ze szkoły, chowaliśmy teczki w jednej z pobliskich bram, aby nic nam nie przeszkadzało wszybkim odwrocie.Potem wchodziliśmy do sklepu w dwójkę lub w trójkę, fachowo ocenialiśmyczekolady, nugaty i pra-linki rozłożone na ladzie, pytaliśmy o ceny i jakość, udając klientów, którzywiedzą czego chcą, i czekaliśmy na moment, gdy Arik, mistrz klasy w trafianiu do celu, rozbije ościanę cuchnące jajo.Jajka te zakopywaliśmy na kilka dni w ziemi, aby nabrały odpowiedniegozapachu.Pan Hahn, niski, krępy Niemiec, który z uporem odmawiał mówienia po polsku, wybiegałna ulicę, by złapać tego kleiner Bandit bezczeszczącego sanktuarium słodyczy, my zaś, korzystając zjego krótkiej nieobecności, napychaliśmy kieszenie wszystkim, co leżało w zasięgu naszychłapczywych rąk.Ojciec Arika prowadził skomplikowane interesy w Polsce i za granicą, był producentem napojówwyskokowych w kraju i w Rumunii, a także współwłaścicielem podmiejskiego kina Mars ,wyświetlającego filmy, jak zwykł mawiać, dla żołnierzy, strażaków i służących.Arik, w jemu tylkowiadomy sposób, stawał się posiadaczem biletów i co najmniej raz w tygodniu chodziliśmy napopołudniówki, nie tyle z zamiłowania do hollywoodzkiego szmelcu, ile raczej z chęci podglądaniaobmacujących się par.13Nie wierzę, żeby ojciec puszczał się kiedyś na takie szaleństwa.Jak daleko nie sięgnąłbympamięcią wstecz, nie ujrzałbym go popełniającego jakieś faux pas.Nawet niewinne intymne gesty niebyły wystawiane na widok publiczny.Można by sądzić, iż panował nad swoimi odruchami, będącjeszcze płodem w łonie matki.Wszystko miał ułożone według sztywno ustalonych zasad, wara od razustanowionego planu dnia, a każde naruszenie świętego porządku rzeczy traktował jako godnąpotępienia ingerencję w życie prywatne.Paula zakarbowała sobie raz na zawsze, iż w dni powszednieśniadanie podawane jest o siódmej trzydzieści; zawsze tak samo zaparzona kawa ze śmietanką i takiesame kruche bułeczki, lekko przyprószone makiem i nacięte w krzyż, z niemiecka zwane kajzerkami.Ponoć Jego Ekscelencja Franciszek Józef smakował w takim pieczywie, a wszystko, co pochodziło zWiednia, bez względu na liczbę lat, które minęły, uważane było w Bielsku za najlepsze inajmodniejsze.Zniadanie spożywaliśmy razem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]