[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tamten przed wojnąbombami domowej roboty nawracał ludzi na komunizm.Za Hitlera nabrał przekonania, żejest Niemcem, teraz zasuwa propagandowe paciorki w niby-katolickim dzienniku, takim, wktórym żaden katolik nie chciałby zobaczyć swojego nekrologu.Poszedł do bufetu.Uparł się, że ureguluje rachunek za nas obu.Nie wiem czemu, aleprzypominał mi Chucka.- Obejrzałeś sobie bufetową? - spytał szeptem po powrocie.- Niezła.- Córka największego polskiego pisarza.Z tych żyjących.Kiedyś prawie się z niąożeniłem.Gorąca miłość i takie tam.W końcu odpuściłem sobie.Z żalem, ale co robić.Wiesz, to tak, jakbym próbował wejść do literatury kuchennymi drzwiami.Ruszyliśmy do wyjścia.Trącił mnie łokciem.- Szołochow Polski Ludowej - zamruczał mi do ucha, wzrok kierując w lewo.Obejrzałem się dyskretnie.Pod oknem, w rogu sali, otoczony murem z książek,siedział Kanciasty.Rozczochrany, policzki zapadnięte.Pochylona nad książką głowawspierała się na lewej ręce, prawą przewracał kartki.- Tytan intelektu.Zakopał się w literaturze bratnich narodów radzieckich.- Tyrmandzachichotał.- Chyba poluje na Nagrodę Leninowską.Wyszliśmy na nierówny chodnik.Lewy kraniec ulicy Wiejskiej zajmował ludowyparlament.Jak chyba nigdzie indziej topografia zrównała się z polityką.- Zabiorę cię na wystawę - postanowił Tyrmand.Leniwym krokiem ruszyliśmy przedsiebie.Dziewczęta świeciły gołymi łydkami.Słońce odbijało się w wypucowanych szybachudekorowanych wystaw.Ujazdowskimi telepał się samochód dostawczy, pobrzękującpustymi butelkami po mleku.Pałac Kultury stał na zwykłym miejscu.- Historia męskiego ubioru nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa - oświadczył mójtowarzysz tonem tak szczególnym, że nadstawiłem uszu.25.- No to jesteśmy na miejscu - obwieścił Tyrmand, urywając w pół zdania opowieść ozaletach swojego poprzedniego lokum (przez jakieś dziesięć lat, relacjonował mi wcześniejszczegółowo, mieszkał w hotelu, który przed wojną należał do polskiego oddziału jakżeamerykańskiej organizacji YMCA).Zajmował tam co prawda tylko jeden ciasnawy pokoik,ale za to ledwie rzut kamieniem dzielił go od ambasad amerykańskiej i francuskiej, solidnychostoi zachodniej cywilizacji, które w miarę często karmiły go obficie i za darmo przy okazjibankietów, rautów i koktajli.- Dom Kultury Radzieckiej - dokończył.Zrozumiałem, że nasz półgodziny spacerdobiega w tym miejscu kresu.Biały narożny budynek, nieroszczący sobie pretensji do urody, stał w końcu cichej otej porze, ślepej uliczki.Przy Foksal kultura radziecka miała za sąsiadów kaplicę KościołaAdwentystów, Klub Dziennikarzy i pałacyk Ministerstwa Spraw Zagranicznych.Niedalekodziałała kawiarnia z dancingiem, funkcjonowało prężne i potężne państwowe wydawnictwoksiążkowe, rozlokowały się siedziby architektów i plastyków.Był wreszcie klub bokserski;tam za dnia regularnie rozbijano sobie łuki brwiowe oraz przekrzywiano nosy, wieczoramizaś jazzmani w powyciąganych golfach dęli w trąbki i szarpali struny.Wzdłuż chodnika parkował sznur czarnych samochodów.Przed frontonem DomuKultury Radzieckiej, na tle zwieńczonych kamienną kolumnadą schodów, stała biała tablica, ana niej purpurowe litery informowały:Pokaz Mody RadzieckiejKolekcja 1963/64Prezentowana w ramachV NARADY STAAEJ GRUPY ROBOCZEJDO SPRAW KULTURY ODZIE%7łYWeszliśmy.Drogę zastąpił nam monumentalny posąg; monstrum o posturzedyskobolki obleczone w ciemnoczerwony bistor workowatej garsonki.Dałem krok w tył.Tyrmand z wdziękiem nastolatka postąpił naprzód, zadarł głowę, gotów zmierzyć się zezjawiskiem.- Zaproszenia są?Ręka Tyrmanda zapadła się w kieszeń marynarki, skąd dobyła solidny kalendarz wciemnych okładkach.- Obsługa prasowa, towarzyszko.Kolorowe, na wpół oszlifowane kamyki wyłowione z rzek i glinianek tkwiłypowtykane w pastelowe ściany przestronnego holu.Te proletariackie namiastki diamentówułożono tutaj w sposób zdradzający nierozpoznany geniusz albo zbytni pośpiech.Wysoko naścianie, ponad głowami zdyscyplinowanej gromadki widzów zawisła monstrualnej wielkościmapa Związku Radzieckiego, niby ogromne indycze jajo poszatkowane gęstą siatką krętychczerwonych linii.Tajemnicę splątanych linii - łączących pozornie bez ładu i składu miasta,wsie i miasteczka - wyjaśniało wieńczące mapę hasło: WIELKIE BUDOWLE ZSRR WLATACH 1959-1963.Na tle budowli socjalizmu stał mizernej postury właściciel brązowegogarnituru i grubo ciosanej twarzy.Pod przylizaną resztką włosów kontrastujących z głębokimizatokami łysiny mieścił się solidny nos, małe ruchliwe oczy i wąskie usta.Napoleońskiwzrost kłócił się z wielkomocarstwowym wyrazem twarzy.Na sali panowała osobliwa cisza.Osobnik stuknął palcem w mikrofon.Do brązowego garnituru nosił białą koszulę i krawat wniebieskie grochy.- Bezguście! - syknął Tyrmand.Poinformował mnie szeptem: - Awierkij Aristow,ambasador Związku Radzieckiego.Kopia ambasadora Aristowa - znacznie młodsza, wyższa, ze strzechą pszenicznychwłosów, w ciemnoszarym garniturze dość porządnie uszytym, choć ze śladami zagnieceń naplecach - stała przy Aristowie i śledczym spojrzeniem obrzucała na przemian pryncypała iwidzów.- Wiaczesław Draczenko, sekretarz do spraw prasowych - objaśnił Tyrmand bez śladusympatii.Draczenko był zaopatrzony w plik kartek i pilnował, by trafiały do rąk Aristowa wewłaściwej kolejności.Aristow dość kulawą polszczyzną zwrócił się do przedstawicieli władz miasta i innychczynników.Następnie pozdrowił przybyłych towarzyszy i towarzyszki, przypomniał oobchodzonych w tych dniach urodzinach pierwszego sekretarza KC KPZR NikityChruszczowa, przekazał bratnie pozdrowienia mieszkańcom Warszawy, powitałprzedstawicieli pozostałych krajów uczestniczących w V Naradzie Stałej Grupy Roboczej doSpraw Kultury Odzieży, na koniec skierował kilka ciepłych słów pod adresem towarzyszydziennikarzy.Z pobliskiej sali konsumpcyjnej napływały falami zapachy ciepłych potraw idochodził dyskretny brzęk szkła.Awierkij Aristow przystąpił do konkretów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]