[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z jej palców ażdo drugiego knykcia odpadło ciało.- Doktorze - zaczął Oleander, przekładając pistolet do drugiej ręki.- To on.Tenchłopiec, o którym nam opowiadał.Pocieszenie Umarłych.Postać wkroczyła w obszar światła, tak że mogłem się jej lepiej przyjrzeć.Wstrzymałem oddech i odwróciłem się.- Z tego, co wiem, Pocieszenie Umarłych pragnie, by wrócił z nami żywy, Oleandrze -odezwał się, wymawiając słowa Pocieszenie Umarłych z nutką pogardy, niewyraznie - miałtrudności z wymową - choć głos miał miły i inteligentny.- Może byś odłożył to cholerstwo ipozwolił mi go obejrzeć? A gdzie Angelina?Oleander potulnie włożył broń za pas i odsunął się na bok.Słyszałem szepty innychdzieci, które otoczyły przybysza i ciągnęły go za szaty.- On ją zabił, doktorze.Widziałem.- On, ten, o którym on nam opowiadał. Jak mogą znieść jego dotyk? - myślałem, próbując się uspokoić.Przez mgnienie oka bowiem ujrzałem coś okropnego: szkielet, na którym ubraniatrzepotały niby skrzydła zbierających się do odlotu mew, o niemal pozbawionej ciała twarzy,ściągniętej w ohydny grymas, o czaszce oczyszczonej z mięsa i ścięgien.2.Części natury szkieletuWbiłem wzrok w podłogę, usiłując spowolnić szalone bicie serca.Ta okropna twarz!Słyszałem odgłosy jego nóg o podłogę, szelest jego szat, gdy lawirował pomiędzy dziećmi.- Doktorze Silverthorn, możemy iść już do domu?- Doktorze Silverthorn, widział pan tę zabawę?- Doktorze Silver.- Cii, dzieciaki - uciszył je.Przemierzył pokój, by stanąć kilka metrów ode mnie.Słyszałem jego oddech, gruby, gardłowy odgłos, jakby dławił się powietrzem.Jeżeli nie bałysię go dzieci, to ja także mogłem udawać odważnego.Zwróciłem się w jego stronę.Stał tam niczym pokurczony strach na wróble, ubrany w białą, długą tunikę,zakurzoną i poplamioną trawą.Ręce okrywały białe rękawice, szyję biały szalik.Widać byłojedynie twarz: różowobiałą i lśniącą niczym kawał mięsa, żyły i naczynia krwionośne biegłypo gładkich kościach czaszki na podobieństwo pnączy.W moich oczach zakręciły się łzy.- Aaa.- zawołałem.Mimo woli wzruszał mnie sam widok nieznajomego.- Dlaczegodoprowadziłeś się do tego stanu?Pokiwał wolno głową, jakby przy zbyt szybkich poruszeniach mogły pęknąć wiotkiewłókna, które go spajały.- Czy ja cię skądś znam? - mruknął, jakby mnie w ogóle nie dosłyszał.Wyciągnął rękęi otarł mi łzy z policzka.- Błędna Wendy?- Nie.Rafael Miramar - potrząsnąłem głową.Moje łzy zaplamiły koniuszki palców rękawiczki.Przystawił sobie rękę do twarzy ioglądał wilgotną tkaninę, po czym ponownie spojrzał na mnie.Te orzechowe oczy mogły byćkiedyś delikatne; możliwe, że nawet teraz patrzyły na mnie z litością lub zdumieniem.Alebez ciała na czole, bez rzęs, które mogłyby zakrywać opuchnięte gałki, mógł tylko spoglądaćw bezruchu przed siebie, a gdy mrugał, w górę i w dół przesuwała się cieniutka warstwaskóry.- Rafael - powtórzył, kręcąc głową.- No, tak.Awiator mi wspominał, dzieciopowiadały, że widziały cię nad rzeką.-Z cichym skrzypieniem obejrzał się za siebie na czekające tam dzieci.- Zmęczone sąbiedactwa - wymamrotał, by na nowo odwrócić się ku mnie.- Na pewno nie masz na imięWendy?- Nie.- Byłem rozdarty między chęcią odwrócenia głowy i wpatrywania się w niego zmieszaniną fascynacji i litości.Wbiłem wzrok w jego ręce.Wyciekał z nich jakiś jasny płyn,plamiąc je tak samo, jak moje łzy.- A ty kim jesteś?Westchnął, wydając z siebie nienaturalnie chrapliwy dzwięk, który przedostawał sięprzez jego pozbawione warg usta.- Trzy tygodnie temu byłem doktorem Lawrence em Silverthornem z LaboratoriumInżynierii Ludzkiej.Za trzy dni umrę.- Ubrania zaszeleściły, gdy wzruszył ramionami i wyjąłspod tuniki dużą, czarną torbę skórzaną.Wyciągnął wąskąfiolkę i zaczął wcierać w twarzjakiś olejek.- Antybiotyk - wyjaśnił, rozprowadzając go po policzkach.- Słyszeliśmy, że Wendy żyje - podjął z roztargnieniem, jakby kontynuował jakąśdługą historię.- Pewien Handlarz z Miasta mówił, że widział ją na scenie z jakąś marną trupąaktorów.My też chcieliśmy uciec, tak jak ona, szukaliśmy tu ocalenia.- Spojrzał na mnie izaśmiał się cicho, bez cienia radości.Skuliłem się, żeby nie zacząć drżeć; ale nie potrafiłemodwrócić wzroku.- Niektórych trzymali przez miesiąc przy życiu, starając się uzyskaćbioślad - ciągnął, niezgrabnie zatykając fiolkę korkiem.- Potem ich wykończyli.Podczas gdywydłubywali im mózgi, głowy były osadzone w beczkach.Ukryłem u siebie w pokojuGligora i Annę.W końcu zabrakło im środków znieczulających.Wszyscy twoi znajomiempaci, Wendy, z wyjątkiem Anny i Gligora, umarli; wszystkie dzieci.Jego zęby szczęknęły, gdy skinął głową w stronę łazarzy.- Dobrze zrobiłaś, czmychając z tym Adiutantem.Ale ty nie jesteś Wendy? -powtórzył zbity z tropu.Objął wzrokiem komnatę.- Gdzie Angelina?- Nie żyje, doktorze Silverthorn, nie żyje - krzyknęła Bellanca.- On ją zabił.Możemypójść do domu? - Na dzwięk jej głosu wzdrygnął się, po czym przytaknął.- Oczywiście.Naturalnie, Bellanco.Ale najpierw się połóż i trochę odpocznij.Wszyscy sobie odpocznijcie.- Zwrócił się do mnie: - A więc ich zabiłeś: albinosa i tegodrugiego mężczyznę.Jak?Wytężał wzrok, jakby oglądał mnie zza grubej szklanej ściany.Uniosłem pięść.Zwiatło strzalca było teraz bladobeżowe, niemal szare.- Tym - skłoniłem się.- Strzalcem.Nie chciałem tego zrobić.- Strzalec.- Doktor Silverthorn kiwnął głową.- Widziałem ich trochę.Zostaływytworzone podczas Drugiej Ascenzji jako prototypy niewolników genetycznych do.- Gdysię do mnie zwracał, jego szczęki układały się w obrzydliwy uśmiech.- Ale ty już wiesz, doczego one służą.Wpatrywał się we mnie przez dłuższą chwilę.W końcu schylił się i zaczął przeglądaćzawartość swojej torby.Widziałem białą kulę jego czaszki, pokrytą niebieskimi żyłami ilśniącą bladym blaskiem.- O właśnie, masz tu, chłopcze.Odsunąłem się od ręki, którą do mnie wyciągnął.Patrzył nieruchomo tym swoimmglistym wzrokiem, trzymając w białej rękawicy kawałek niebieskiego materiału.- Ode mnie nie można się zarazić - szepnął.- Tak jak od nas wszystkich - ale tutaj sięo tym nie wie, prawda? Padają jak muchy, a wy pozwalacie im umrzeć, pozwalacie na własnąśmierć.Ignoranci.- W jego głosie nie było ani śladu złośliwości.Możliwe, że uczuć zostałpozbawiony tak samo, jak ciała i nerwów.- Masz: to łagodny środek pobudzający, dziękiktóremu łatwiej zniesiesz drogę.- Drgnąłem, gdy dotknął mojej szyi, lecz tym razem się nieodsunąłem.Przycisnął materiał tuż pod uchem, by go po chwili zabrać.- Poszukaj fiolki zprzezroczystymi żółtymi kapsułkami i daj mi jedną.Proszę cię.Podał mi torbę i czekał, gdy ja grzebałem w jej zawartości, między dziwnyminarzędziami w rodzaju pistoletów i rac, drobiazgami podobnymi do tych używanych przezdoktora Fostera, ale nowymi i błyszczącymi, jakby nikt z nich jeszcze nie korzystał.Odnalazłem potrzebną butelkę i podałem mu kapsułkę.- Dziękuję - powiedział, przełykając z trudem.- W rękawiczkach ciężko mi je wyjąć.Zostały mi tylko one; nie mam już na tyle skóry, żebym mógł stosować inne środki.Wkrótcenie będę mógł brać nawet tych.- Po chwili jego oczy jakby żywiej rozbłysły i zacząłgestykulować.- Teraz poczuję się lepiej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]