[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Będę z tobą zawsze, zawsze& Na dobre i na złe szeptała, a brzmiało to jakprzysięga.Jego własny głos mówiący wyraznie: I nie opuszczę cię, aż do śmierci. Pszczoły łaziłypo witkach wiosennych baziek, którymi napełniano wazony na ołtarzu, aż sypał się miodny pył wblasku słońca.Nie jej to oświadczał, przygiętej pod welonem, jakby resztką zimowego szronu,który zaraz roztaje w gorącym oddechu.Nie mówił tego księdzu ani świadkom, wąsy ich lśniły jakpokrywy żukom, na policzkach ciemniały rumieńce od palinki.Była w tych towarzyszach zabaw napastwisku stężona niecierpliwość: pragnęli tańca, wina, a może nawet i bitki, która by dała upustnagromadzonym siłom, a potem okazję do godzenia się, odpuszczenia win, uścisków i wielkiegopijaństwa. I nie opuszczę cię, aż& powiedział, biorąc na świadka Tego, który jest.Margit niechce być przygodą, ostrzegała uczciwie, czuł się trochę jak ktoś, kto wdziera się w cudze prawa.Jejnarzeczony zginął jak żołnierz.Zresztą, kto może wiedzieć, co kryło się poza jego śmiercią? Oczym myślał w ostatniej chwili? Może siebie potępił, pragnął żyć, skowyczał o łaskę? Gdzie kończysię pycha, bo przecież do ostatka miał przed sobą widownię, własnych żołnierzy, których swoimbohaterstwem znieważał.Ale czy wolno podejrzewać Stanleya o pychę, gdy palił się żywcem?Może tylko siebie próbował, szedł do kresu poznania, odkrył ledwie przeczuwalną moc.I takim gozapamiętali.I takim go ona pamięta.A gdyby go Japończyk w porę odciął? I spadłby, rozrzucająciskry, w gorący popiół i pełzał, byle uciec od bólu, który kąsa.Gdyby ocalał? Z twarzą lśniącą odblizn i oparzeń? Margit zostałaby przy nim, ale czy on sam, któregoś ranka spojrzawszy w lustronie strzeliłby sobie w łeb, żeby ją wyzwolić? I zabić całe jej oddanie, poświęcenie, ofiarę, bo to niebyłaby dawna miłość, którą sobie przyrzekali& A jednak mogła to być miłość nie nazwana.Choćdla patrzących z zewnątrz wyglądałaby na wieczną posługę szpitalną i litość.Jak śmiem gopomawiać o pychę? Tylko dlatego, że chcę wziąć jego własność? Boję się, że mogę się jej wydaćgorszy, mniej wart i chciwy łupu jak szakal? Ona pisze chciałam, żebyś wiedział, to i dla ciebieważne: wchodzisz w cudze prawa, przywileje, z których tamten nie korzystał.Masz szansę okazaćsię godnym następcą.Bohater, męczennik& Czy nie za duże wymagania? poderwał się, przetarłdłonią za uchem, kropla potu pełzała jak mrówka. Ja chcę ją kochać, a nie cierpieć.Muszę ją mieć, muszę otrząsnął się z dokuczliwych myśli potem zobaczę, samo życie rozstrzygnie& Chciał pić.Kucharz uchylił drzwi i jednym okiemzajrzał przez szparę, żeby się upewnić, czy pan śpi.Zaskoczony, że Istvan leżąc na fotelu patrzyłmu w twarz, przymknął drzwi i czekał wezwania. No, co tam? Telefon, sab, nie chciałem budzić, ale on się tak napiera& Kto dzwoni? Malarz, co tu czasem przychodzi.Istvan podniósł się ciężko, przeciągnął, ziewając.Wsłuchawce usłyszał niski, przyjemny głos Ram Kanvala.Chciał się dowiedzieć, czy radca nieopuszcza stolicy, jak większość rozsądnych ludzi, którzy uciekają do Deradung albo Simli, na stokiHimalajów, przeczekać najgorszą porę.Aaskawie zezwolono mu na bezpłatne wykorzystanie jednejz sal klubowych na wystawę obrazów.Ogromnie był tym uradowany i powołując się na życzliwość,jaką mu radca okazywał, gorąco zapraszał najpierw do siebie, by krytycznym okiem pomógłdokonać wyboru obrazów, które mogłyby spodobać się Europejczykom, a potem na wernisaż.Obecność członków korpusu stwarzała nadzieję, że ktoś obraz kupi.Dyplomaci się liczą, wieluwyjechało na wakacje, dlatego obecność Istvana nabiera tak szczególnego znaczenia.W końcuzapewnił, że o długu pamięta i zwróci, jeśli nie gotówką, to obrazem.Nie ośmieliłby się jednak samdecydować, więc czeka odwiedzin. Dobrze.Rozumiem.Tak, jasne, że będę pomrukiwał w słuchawkę.W drzwiach kuchni stałPereira i próbował z brzmienia słów odgadnąć, czy dobrze postąpił, wywołując saba.W czarnychdłoniach trzymał filiżankę świeżo naparzonej, mocnej herbaty.Czekał i Terey, czuł już jej cierpkismak, ożywcze działanie, rozjaśniające umysł.Skinął więc ręką i wysłuchiwał triumfalnych planówpodboju New Delhi przez nowatorską sztukę, popijał łyk za łykiem, wdychając aromatycznąmgiełkę.Kucharz z rozjaśnioną twarzą stał obok jak manekin, podsuwając spodeczek, na którymwreszcie postawił opróżnioną filiżankę. Jeszcze jedną? Nie, dziękuję.Było to słowo, jak go pouczali zaprzyjaznieni Hindusi, jakiego nie wolnoużywać wobec służby.Podziękowaniem, aż nadmiernym, jest przecież zadowolenie pana.Ledwierozłożył w ambasadzie papiery, wezwał go Koloman Bajcsy.Stał ciężki, zwalisty, i mrużąc obrzękłepowieki, wyglądał zza uchylonej firanki na dziedziniec.Terey mimo woli spojrzał, co ambasadoratak zaciekawiło, ale oprócz drzew przywalonych słońcem i drogi, z której czerwonymi słupamiwstawał kurz, nie dostrzegał niczego. No, widzi pan położył mu na ramieniu dłoń białą, porosłą na palcach czarnym,kędzierzawym włosem tu pod nami na daszku& Terey zobaczył dwa nieruchomo stojące zrozwartymi dziobami brunatne szpaki.Piórka jeżyły im się na szyjach, skrzydła wisiały na wpółotwarte. Gorąco je męczy? Nie, chwilowa przerwa, zaraz znowu zaczną się tłuc& Jeden próbuje złapać drugiego zagardło, zdusić i wydziobać mu język mówił posępnie milutkie, śpiewające ptaszyny.Na któregopan stawia? Trzymam zakład, że ten mniejszy z prawej będzie górą.No, ruszcie się naglił.Jak nasygnał ptaki skoczyły ku sobie, tłukły się dziobami, drapały nóżkami, odbijając od przeciwnikasprężyście.Wydarte piórka sterczały im z dziobów.Szczepione, spychały się skrzydłami wzwiędnięte pnącza.Widać, że walka nie ustawała, bo spłoszone jaszczurki uciekały, na rozpalonąścianę. Szkoda, że nie zobaczymy końca wydął wargę ambasador ale ja pana wezwałem w innejsprawie, jak się pan domyśla.Popychał go przed sobą trochę po ojcowsku, a właściwiewzgardliwym ruchem ku krzesłom, przeznaczonym dla gości. Siadajmy.Papierosa? Nie? Słusznie.Na taki upał i tak każdy czuje niedotlenione serce,ugotowane płuca& Siedział z łokciami wspartymi na poręczach fotela, z dłońmi zwieszonymigestem znużenia.Powieki miał na wpół przymknięte, usta rozchylone.Nitki potu lśniły na grubejszyi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]