[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Trzeba się było rozpakowywać, urządzać, mieszkanko uczynić możebnym, zaopatrzyć się wmnóstwo drobnych gospodarskich sprzętów.Mój ojciec też nieraz rano chodził po sprawunki,wracał obładowany nimi, a był takiej gołębiej prostoty, że kiedyś przez całe miasto przeszedł,niosąc na ramieniu wysoką szczotkę do zamiatania izby.Prawdę mówiąc, nie izby to były, lecz izdebki.Wszystkie trzy, jakie posiadaliśmy,zmieściłyby się z okładem w dzisiejszej mojej bibliotece.Piec mieliśmy tylko jeden, i toprosty, ceglany.Szyby w okienkach nie dorównywały rozmiarem zwykłej ćwiartce listowegopapieru; większa też ich część była papierem posklejana.Wprawdzie na niektórych ścianachpstrzyły się kawałki starych obić, wiotko przybite gwozdzikami, ale też to był jedyny splen-dor naszego mieszkania.A jednak, jakże słodko dni mi tam upływały! Nie chodziliśmy prawie nigdzie, bo najlepiejnam było we dwoje.Tyle mieliśmy do mówienia! Tyle do roboty! Ja, co prawda, nie na wielesię mogłam przydać, bo jak w Warszawie, tak i tam, ciągle byłam chora, ale przynajmniejpilnie naprawiałam bieliznę, której mała ilość wzięta w drogę musiała na długo starczyć.Czytaliśmy też dużo, to razem, to z osobna, i nie zawsze drukowane rzeczy; trafiały się i ręko-pisma.Przyjechał był też w moim kufrze podróżnym ogromny fascykuł, zawierający Wandęnapisaną w owym kształcie niby szekspirowskim, o którym wspomniałam już powyżej.Mójojciec jeszcze nie znał tej pracy.Biorąc ją w drogę, cieszyłam się, że taka gruba, przez codłużej nam wystarczy na rozrywkę.Toteż gdy się trafił pierwszy wieczór wolny od zajęć i od gości (było to między BożymNarodzeniem a Nowym Rokiem), rozłożyłam foliał na stole i zasiedliśmy uroczyście.Czytampierwszy akt niezmiernie długi.Czasem spod oka spoglądam na moją publicznośćjednoosobową, lecz dla mnie ważniejszą niż świat cały.Publiczność milczy.Po skończonymakcie już nie mogę wytrzymać i zapytuję: Cóż tatko mówi na to wszystko? Czy to dobre? Czy niezłe?.Mój ojciec, po chwili wahania, odpowiada: Czekaj.Teraz jeszcze nie mogę wypowiedzieć żadnego sądu.Czytaj dalej.Możepózniej rzecz mi się inaczej przedstawi.Czytam zatem akt drugi, ale już głos mi nieco zamiera.Publiczność milczy.Nagle, w połowie drugiego aktu, mój ojciec się odzywa: Nie! To już nie do zniesienia.Póki jeszcze przechodzisz z prozy na biały wiersz, a zbiałego na rymowy, to sprawia prześliczne wrażenie.Ale kiedy z rymowego spadasz dobiałego, a z białego do prozy, to po prostu jest nie do zniesienia.Rozkład scen dotąd bardzodobry, charaktery jednolicie utrzymane, plan wydaje mi się udany, ale ta nieszczęśliwa formaw naszym języku nie uchodzi.A przy tym jakież to okropnie długie!Po takim wykrzyku przestaliśmy czytać i uznaliśmy oboje, że Wanda w tej postaci nie maprawa do życia.O b o j e, bo i ja czytając, potajemnie doznawałam tych samych wrażeń, któremój ojciec głośno wypowiedział.Zmartwiliśmy się mocno.Całą noc prawie oka nie zamknęłam.Ale ta bezsenność wydaładobry owoc.Przemógłszy troskę, postanowiłam całą rzecz przerobić na wiersz rymowy.Zaraz też nazajutrz wzięłam się do początku drugiego aktu i na próbę przetopiłam w nimpierwszy monolog Rytygiera.Pokazało się, że przeróbka pomaga nie tylko na formę, ale i na31rozwlekłość; ów monolog, który w pierwotnym tekście zajmował całe trzy stronice, terazpomieścił się w szesnastu wierszach.Ucieszona pomyślnym probierzem i ojcowskimizachętami, zaczęłam coraz gorliwiej popychać tę olbrzymią robotę i w Jadryniezwierszowałam cały akt drugi oraz większą część trzeciego.Ile razy przybyło kilkanaściewierszy, zaraz je ojcu przynosiłam.Co to były za rozprawy, co za śmiechy i pustoty przy tympisaniu prawie wspólnym! Po jednej nocy zmartwienia miałam teraz długie dnie rozkoszy.Trzeba też przyznać, że i ów tekst pierwotny, chociaż na pozór nieudany, teraz mi byłbardzo użytecznym i przez pół ułatwiał mi pracę.Szyk obrazów, szereg myśli, zazębieniedialogu, wszystko już miałam gotowe, tylko szatę robiłam ciaśniejszą i zgrabniejszą.Robotawdzięczna, która nam obojgu tak przypadła do smaku, że przez cały czas pobytu w Rosjibyła nam słodką ucieczką do kraju poetycznych wizji.* * *Tkwił jednak w naszym życiu jeden kolec, który wciąż nam zakrwawiał serce, to trudnośćporozumienia się z matką.Poczta jadryńska tylko raz na tydzień chodziła.Listy, dwukrotnie cenzurowane, więcpozostające na łasce owych cenzorów, szły w najlepszym razie dwa tygodnie.Ale czasem iprzez miesiąc wypadło na nie czekać; wtedy chodziliśmy jak struci.Nawet i odbiór listuniewiele nas pocieszał, bośmy sobie mówili: Wszystko to stare wiadomości! Któż wie, co siętam od miesiąca stało?"A niełatwo było i odpisywać.Z początku zatajaliśmy straszliwe biedy i niewygody naszegopobytu; nie chcieliśmy dodawać matce zmartwienia.Ale gdyśmy z jej listów zmiarkowali, żenie żartem się do nas wybiera, musieliśmy wyznać całą prawdę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]