[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I po wschodzie słońca zwijamy obozowisko: Prusowie oporządzają nam konie, giermkowie dopinająharnasze rycerzom gościom, komtur i ja zakładamy swoje harnasze sami, i to nie jest żaden wstyd dlakomtura, który pochodzi z wielkiego rodu, dla niego to skromność zakonnego rycerza, który samzapina sobie harnasz, skromność będąca w istocie apogeum rycerskiej dumy.A ja, bastert, człowiek-nikt, pod fałszywym nazwiskiem do zakonu przyjęty, płonę ze wstydu, kiedy sam muszę zapinać haftkii paski harnasza.Bo nie umiem być skromny.Skromność jest przywilejem książąt.I cieszę się,dziękuję Jezukrystowi za to, że śluby ubóstwa maskują przed innymi moją biedę wrodzoną, ale przedmoim własnym spojrzeniem na samego siebie nie chronią: i wiem, i widzę doskonale, kim jestem.I patrzę na nich, tak prawdziwych, tak rycerskich, tak swobodnie wyniosłych, patrzę, jak świat uginasię pod ich dotykiem.Patrzę, jak potrafią służyć, nie będąc służalcami i jak potrafią rozkazywać, niestając się tyranami.A ja nie potrafię.I obóz zwinięty, na koń, i jedziemy, w żmudzkim deszczu i w tej cudnej muzyce: w skrzypieniuskórzanych czynów końskich i cichym grzechocie bełtów w ich ciemnych kołczanach, i w głuchychbrzęknięciach, kiedy ostrze miecza pochwą skórzaną spowite uderza o nagolenicę albo ostrogę, i wzgrzytnięciach stalowych trzewików o stal strzemienia, i w parsknięciach koni, i w cichych pieśniachPrusów w ich niezrozumiałym, pogańskim języku, i w rytmie kopyt na błocie, i w kołysaniu się wsiodle wolnym stępem, i w rzadkich nawoływaniach awangardy i ariergardy, i w dzwięku ichświstawek.Ta sama muzyka, co dwieście i czterysta, i pięćset lat pózniej w mrzeniu przezwiecznym,zawsze ta sama: konie, broń, komendy świstawką albo trąbką, rozciągnięta kolumna przemokniętychjezdzców, broń rdzewieje powoli, tak powoli, jak powoli płynie czas w takiem przemokłem marszu,płaszcze lepią się do końskich zadów, błoto tryska spod kopyt i oblepia pęciny, i woda spływa poplecach jezdzców pod ubraniem, zimnymi strumyczkami, jak zapowiedz śmierci.A potem stajemy, zwiadowcy idą przodem, wracają, zdają sprawę, wybieramy drogę, gotujemy brońi ogień, i idziemy: i zza miękkiej krzywizny pagórka widać dachy żmudzkiej wsi, zatrzymujemy się inajpierw idą spieszeni Prusowie, zaciężnych kuszników podzieliliśmy na dwie grupy, druga otaczawieś od południa, więc kiedy Prusowie wbiegają między chałupy z obnażonymi mieczami, zwłóczniami i z bartami, i ze strasznym wyciem, to ymudziny wiedzą, co się święci, porywają dziatkii żony, i bieżają w las, w stronę przeciwną do tej, z której spadli na nich nasi Prusowie; więc biegnąymudziny, ciągnąc dziatki i żony, a tam witają ich wytryskujące z gęstwiny bełty, wchodzące w ichkoszulami jeno osłonięte piersi aż po pierze, i witają ich ostrza rohatyn naszych, i witają ich mieczenasze i barty.Chude piersi dziecięce bełty z samostrzału wystrzelone przebijają na wylot i umierająojcowie i dzieci jedną włócznią przebodnięci, i wyją Prusowie, i jęczą ymudziny.I my wjeżdżamy, z miecze obnażonemi, wjeżdżamy między chałupy i sieczem, i rąbiem, i kłujem zwysokości siodła, i już pierwsze pochodnie idą na strzechy.A ja zsiadam z konia.Bo byłbych chciał walczyć konno, mógłbych owszem, ale nie chcę, bośmnienawykły, bo się pewniej na nogach własnych czuję.I tutaj nie ma miejsca na stwornośćszyrmirską, tu jest wojna i tutaj mamy vor, bo tę wieś najechali jesmy, więc po prostu idę międzychaty, miecz wysoko, vom Tag i otwierają się drzwi, plecami do mnie staje ymudzin z bartą w ręce izaraz przestępuję jego trupa, i idę dalej, dalej, pcham, siekę, jest ich wielu i są rozbici, w strachu,bez wodza.O, jakże piękną rzeczą jest wojna!Jak dobrze, kiedy jest więcej cierpienia niż tylko moje własne, jak dobrze.Czarne bogi siedzą na moich ramionach: na lewym Zmej, na prawym zaś Perun, i mruczą mi do uchaswoje stare pieśni i pieśń Zmeja, pieśń ziemi, pieśń wilgotna wygrywa z pieśnią słońca, nieba ipiasku.I walczę zle, bez słonecznego miłosierdzia, z którym ruszał do bitwy Ardżuna, zabijam znienawiści.I patrzą na mnie rycerze goście i bracia zakonni, i nie rozumieją tego, ale czują; nie jestem ich.Niejestem taki jak oni, mam coś, czego oni nie mają, mam tę plebejską, wściekłą furię i nie mamczegoś, co oni mają, a co na przykład nie pozwala im zejść teraz z koni, bo czują, że muszą byćwyżej, muszą teraz być wyżej od tych, z którymi walczą i którymi dowodzą.Oni zwracają się kusłońcu; ja zwracam się ku ziemi.I patrzę na tych, co uchodzą, niektórym zawsze udaje się ujść, to dobrze, zaniosą wśród swoich wieśćo śmierci i zniszczeniu.I oczywiście pójdą potem z odwetem, jakby była to rodowa wróżda, może to nic więcej nie jest niżtylko wielka, rodowa wróżda, więc pójdą, spalą pruską wieś, zabiją mężów, w jęstwo wezmądziatki i żeny, zbeszczeszczą kościół, obedrą ze skóry niemieckiego albo pruskiego rycerza, a gdybyzłapali gdzie zakonnego brata, to ten umierał będzie wiele dni.A jeśli księdza znajdą, to spalą gorazem z kościołem.I patrzę na tych, co uchodzą: jakże wstrętni mi się wydają brodaci mężowie, co uchylając się bełtom,biegną w las, przyciskając do piersi swoich pierworodnych, i te kobiety, uciekające wierzchem, nakoniu jednego z naszych Prusów, dzieci przywiązały sobie na piersi i na plecach, i jadą, z boseminogami w strzemionach, jakże to wstrętne i podłe.I nie wzruszam się, widząc tych, co własnem ciałem zasłaniają od bełta swoje dziatki, bo wiem niepodejrzewam, nie sądzę, lecz wiem, bośm widział że tak samo strzelali do dziatek pruskich, żesynom rycerskim pruskim i niemieckim łebki rozbijali obuchem barty, a żeny w jęstwo brali, zdobrych rodów kobiety jako najgorsze niewolnice.I nie patrzę też na to jak na sprawiedliwą pomstęza tamte śmierci, po prostu patrzę: Spartanin zostawia swe pierworodne dziecko na puszczy, abyumarło, Aztek rozrywa dziecięcą pierś, aby spadł deszcz, lew zabija lwiątka po swoim poprzedniku,którego pokonał i przegnał, więc zabija lwiątka, aby zrobić na świecie miejsce dla swego pomiotu, aPrusak, ledwo co wychrzczony, syn poganina, zabija pogańskie dziecko żmudzkie nie z nienawiściczy to może przypadek je zabija, Czech po prostu strzela z samostrzału, a w co bełt się wbije? Niewiadomo.I te ich kobiety, co uciekają boso, brudne, chroniąc swoje małe ymudziątka w zawiniątkach napiersiach: czyż nie zostawiały wcześniej niechcianych noworodków w lesie na żer wilkom i rysiom?Czy nie zduszały ich po porodzie? Z woli własnej albo z woli męża, albo z woli bogów, jeśli dziecięnarodziło się kalekie czy zdeformowane albo słabe.Więc nasza zbrodnia nie spada na niewinnych, a jednak nie przestaje być zbrodnią i ich zbrodnie nieusprawiedliwiają naszej zbrodni, tak jak nasza zbrodnia nie usprawiedliwi tych klęsk, które na nasspadną.Zwiat cierpienia nie ma żadnej wewnętrznej logiki ani wewnętrznego porządku.Tak jak niema wewnętrznego porządku w cyklu suszy i deszczów; rzeki, Wisła czy Ren, czasem wylewają,czasem bydło umiera, topiąc się u pował własnych obór, i nurt zabiera dziecię, co zsuwa się postrzesze w szarą, błotnistą toń, bo rozerwało się giezło, za które ociec chwytał, próbował ratować.I nie oddzielam już, ile z tego rozumiałem w istnem światowaniu.Zapewne niewiele
[ Pobierz całość w formacie PDF ]