[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Być może, poszukując skarbów Koeniga, u nich jako u fachowców-rozkopywaczy zasięgał jakiejś rady.Przejechaliśmy kilometr i znalezliśmy się przy moście nad niewielką rzeką zwanąBaudą.Zatrzymałem wehikuł i rozłożyłem na kolanach mapę.Gdzieś w pobliżu tej rzekiznajdować się powinno dość wysokie wzgórze, na którym kryły się pozostałości grodziska.W miejscu, gdzie przystanęliśmy, rzeka Bauda rozdzielała się na dwie odnogi, tworzącmałą deltę, stanowiącą jej ujście do pobliskiego Zalewu Wiślanego.W delcie Baudyrozciągały się mokradła porośnięte krzakami.Okolica była surowa, ponura i co najgorsze -bezludna.Nigdzie nie widziało się żywej duszy.Nie było nawet kogo zapytać o obózarcheologów.Rozejrzałem się wokół i zobaczyłem dość wysokie wzgórza położone już za drugąodnogą rzeki.U stóp ich widać było wejście do głębokiego wąwozu.Chyba gdzieś w tejstronie należało szukać obozowiska archeologów.Ruszyłem wehikułem.- Co to za znak? - zapytał Cagliostro, wskazując przybitą do drzewa czerwono-białątablicę.- To znak drogowy: zakaz wjazdu.- Więc czemu pan wjeżdża?- Sądzę, że postawili go archeologowie, żeby nikt im tu nie jezdził i nie przeszkadzałw pracy.Ale jak pan wie, jestem tu służbowo, z ramienia Departamentu Muzeów i OchronyZabytków.Mnie ten znak nie dotyczy - wyprężyłem się dumnie.O, w jakimż byłem błędzie!- Jeśli chodzi o inne planety - Cagliostro powrócił do przerwanej rozmowy - to jestemzdania, że przede wszystkim Mars zamieszkany jest przez jakieś istoty myślące.Podobnowkrótce wyślemy aparatury badawcze na Marsa.Kto wie jednak, czy istoty z Marsa już oddawna nie przysyłają do nas swoich aparatów, które nas fotografują, przyglądają się naszemużyciu i wyciągają naukowe wnioski.- Nie stwierdzono u nas jednak żadnych obcych aparatów - zauważyłem, rozglądającsię po okolicy i wypatrując kogoś, kto mógłby udzielić mi informacji o ekspedycjiarcheologicznej.- A latające talerze?- To bzdura.Nie ma żadnych latających talerzy - oświadczyłem zdecydowanie.- A ja wierzę w istnienie latających talerzy - upierał się Cagliostro.- Bo pan wierzy w czarną i białą magię.Cagliostro z ogromną godnością pokiwał głową.- Są rzeczy na niebie i na ziemi, o których nie śniło się filozofom.Jestem zdania, żeprędzej czy pózniej czeka nas inwazja Marsjan.Była dopiero czwarta po południu, ale w głębokim wąwozie jechaliśmy jak wmrocznym korytarzu.Korony drzew splatały się nad naszymi głowami, z obydwu stron pięłysię stromo w górę wysokie ściany.- Ciekawym, jak oni wyglądają? - powiedział mistrz.- Kto?- Marsjanie - odparł, jakby rzeczywiście nie miał innych zmartwień.I właśnie w tym momencie, jakby w odpowiedzi na pytanie mistrza, w mrocznymtunelu wąwozu oślepiło nas jakieś ostre światło.Na krótką chwilą, aż zaniewidziałem iautomatycznie nacisnąłem hamulec.Blask był ostry, niemal bolesny.Zatrzymałem wehikuł.Blask z koloru białego zmienił się na żółty, a potem czerwony,aż wreszcie stał się niebieskawy, łagodny, przyjemny dla oka, lecz jednocześnie znakomicierozpraszający mrok wąwozu.O kilka metrów przed wehikułem zagradzał nam drogę jakiś dziwaczny stwór.Zpoczątku odniosłem wrażenie, że mam przed sobą nieziemską istotę, która patrzy na mniepięciorgiem wielkich okrągłych oczu.Tylko jedno z nich rozbłyskiwało niebieskawymświatłem, pozostałe zaś jak gdyby korzystając z jego blasku przyglądały się nam z największąuwagą.Dziwaczny stwór miał gąsienice.Był kwadratowy, pokrywał go ciężki żelaznypancerz, tak że przypominał trochę malutki czołg, a raczej tankietkę z niewielką obrotowąkopułą na górze.Na tej właśnie kopułce umieszczonych zostało pięcioro oczu podobnych doreflektorów.Pojazd tkwił przede mną nieruchomo, choć jestem przekonany, że w momencie, gdynatknęliśmy się na niego, on także poruszał się i jechał w naszym kierunku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]