[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podrzucił ją w powietrze iomal nie upuścił, bo jego palce poruszały się tak powoli.Jest! Jest! Reszka, a zatem w lewo.Odwrócił się i ruszył przed siebie, bardziej zdecydowanie.Potrącił coś nogą.Opuścił wzrok w porę, żeby zobaczyć biały pysk paszczy mokasynaunoszącego się w wodzie i celującego w jego nogę.Automatycznie poderwał stopę i kły wężatrafiły tylko w skórę wysokich butów.Krzyknął, gwałtownie potrząsnął nogą, co sprawiło, żewąż spadł, odleciał kawałek dalej i wylądował z pluskiem, ale niezrażony zawrócił niemalnatychmiast i błyskawicznie sunął ku niemu przez wodę.William zerwał z pasa patelnię izamachnął się nią z całej siły, odrzucając węża jak najdalej.Nie czekał, by zobaczyć, gdziewąż wylądował, tylko odwrócił się i pobiegł, rozbryzgując wodę, do brzegu.Wybiegł na terenporośnięty ambrowcami i jałowcem i zatrzymał się, łapiąc oddech i czując ulgę - alekrótkotrwałą, gdy się bowiem odwrócił, by spojrzeć za siebie, zobaczył lśniącemiedzianobrązowe ciało węża, który wypełznął za nim na skarpę i energicznie posuwał się wjego kierunku.Wrzasnął więc znów i uciekł.Biegł na ślepo, potykając się, obijając o drzewa, przedzierając przez smagające gogałęzie.Nogi więzły mu w zaroślach kaliny i ostrokrzewu; przedzierał się przez nie wdeszczu liści i złamanych gałązek.Nie oglądał się wstecz, ale nie patrzył też przed siebie - idlatego też bez ostrzeżenia zderzył się ze stojącym na jego drodze człowiekiem.Mężczyzna krzyknął i przewrócił się, a William na niego.Podciągnął się na rękach istwierdził, że patrzy w twarz zdumionego Indianina.Zanim zdążył przeprosić, ktoś innyzłapał go za ramię i uniósł do pozycji stojącej.Był to kolejny Indianin, który powiedział cośdo niego z gniewem i wyraznie pytającą tonacją.William szukał w głowie jakichś indiańskich słów, nic jednak nie znalazł, więc w końcu,wskazując w kierunku jeziora, wydusił z siebie: wąż.Indianie najwyrazniej zrozumieli tosłowo, bo ich twarze natychmiast przybrały czujny wyraz, spojrzeli we wskazanym przezniego kierunku, a w tej chwili - jakby chcąc potwierdzić jego opowieść - pokazał sięzdenerwowany mokasyn, przeciskając między korzeniami ambrowca.Obaj Indianie wydali okrzyk zaskoczenia.Jeden złapał za pałkę, przytroczoną do pleców,i uderzył węża, ale chybił, a wąż natychmiast zwinął się w ciasną spiralę i zaatakował.Teżchybił, ale o włos.Indianin odskoczył do tyłu, upuszczając pałkę.Drugi Indianin powiedziałcoś wyraznie karcąco, wyjął własną pałkę i zaczął ostrożnie okrążać mokasyna.Wąż,dodatkowo rozwścieczony tym prześladowaniem, zwijał się na własnym zwiniętym ciele zgłośnym sykiem, a potem wystrzelił błyskawicznie, celując w nogę drugiego Indianina.Tenkrzyknął i odskoczył, ale nie upuścił pałki.William tymczasem - zadowolony, że to nie onjest celem węża - wycofał się, widząc jednak, że wąż chwilowo traci równowagę - jeśli wogóle można mówić, że węże ją mają - złapał swoją patelnię, podniósł wysoko i z całej siłyspuścił krawędzią do dołu.Powtórzył ruch jeszcze raz i jeszcze; panika dodawała mu sił.Wkońcu przestał, oddychając ciężko jak miech kowalski.Pot spływał mu po twarzy i ciele.Przełknął, ostrożnie uniósł patelnię, spodziewając się, że z gada została krwawa miazga nazrytej ziemi.Wyczuwał zapach węża, przypominający nieco zgniłe ogórki, ale nic nie widział.Zmrużył oczy, starając się wypatrzyć coś w masie błota i liści, a potem spojrzał pytająco naIndian.Jeden z nich wzruszył ramionami, drugi wskazał na jezioro i coś powiedział.Najwyrazniej wąż słusznie zadecydował, że wobec przewagi liczebnej wroga lepiej wrócić naswoje terytorium.William stał niezręcznie, z patelnią w ręku.Mężczyzni wymienili nerwowe uśmiechy.Na ogół dobrze się czuł z Indianami.Wielu z nich przechodziło przez jego ziemie, aojciec zawsze witał ich, palił z nimi na werandzie tytoń i jadł kolację.Nie był pewien, dojakiego plemienia należeli ci dwaj.Ich twarze przypominały niektóre z plemionalgonkińskich, o wysokich kościach policzkowych, ale chyba znajdowali się zbyt daleko napołudnie od ich właściwych terenów łowieckich.Indianie z kolei przyglądali się jemu,wymieniając spojrzenia, które wzbudziły mrowienie w jego kręgosłupie.Jeden powiedziałcoś do drugiego, zerkając, czy William ich nie rozumie, drugi uśmiechnął się szeroko,ukazując brązowe zęby.- Tytoń - powiedział Indianin, wyciągając otwartą dłoń.William pokiwał głową, starając się uspokoić oddech, i powoli sięgnął prawą ręką zapazuchę.Nie chciał odstawiać patelni, którą trzymał w lewej dłoni.Ci dwaj na pewno znalidrogę z bagien.Mógł zaprzyjaznić się z nimi, a potem.Próbował myśleć logicznie, aleprzeszkadzały mu w tym podstawowe instynkty, które mówiły, że powinien wynosić się stądjak najprędzej.Wyjąwszy paczkę tytoniu w woskowanym papierze, rzucił ją jak mógłnajmocniej do bliżej stojącego Indianina, który wychylił się do niego, a potem szybkoodbiegł.Usłyszał okrzyk zaskoczenia, a potem tupot biegnących kroków.Jego czujność,chwilowo osłabiona, co było usprawiedliwione zachowaniem Indian, teraz mobilizowała go;wiedział jednak, że długo tego nie wytrzyma.Ucieczka przed wężem wyczerpała jego siły, aponadto musiał biec z żelazną patelnią w ręku, co stanowiło dodatkowe utrudnienie.Najlepiej byłoby oddalić się na bezpieczną odległość i znalezć kryjówkę.Z tą myślązmuszał się do jeszcze większego wysiłku; pędził przez otwarty teren, pod gałęziamiambrowców, a potem skręcił w zarośla jałowca.Niemal od razu znalazł się na ścieżcezwierzyny.Zawahał się - może ukryć się w jałowcach? Ale przeważyła potrzeba biegu.Parłwięc naprzód wąską ścieżką.Pędy roślin i gałęzie chwytały go za ubranie.Na szczęście w porę usłyszał świnię: chrumknięcia i parsknięcia, szelest krzewów i ssącedzwięki, jakby sporo ciężkich ciał podnosiło się na nogi.Wyczuł ciepłe błoto i smród ciaładzikich świń.Zapewne za zakrętem jest miejsce, gdzie zażywają błotnych kąpieli.- Kurwa! - zaklął pod nosem i zeskoczył ze ścieżki w zarośla.Co teraz? Wdrapać się nadrzewo? - Oddychał ciężko, a pot spływał mu do oczu.Niemal wszystkie pobliskie drzewa tojałowce; niektóre bardzo duże, ale gęste i skręcone.Nie sposób się na nie wdrapać
[ Pobierz całość w formacie PDF ]