[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Siwe wlosy rozwiewal ciagnacy od morza wiatr, wytarta, zniszczona sutanna dla wygodyrozpieta byla do polowy ud, odslaniajac polatane spodnie i buty do konnej jazdy.Za pasem przybysza tkwily dwa solidne pistolety.Jordan usmiechnal sie.Ojciec Inian,proboszcz Dolnego Tarris, bez watpienia byl osobliwa figura.Selvenes – rzucil teraz, pospiesznie zegnajac zmarlych znakiem krzyza.– Znowpalili na brzegu ognisko.Rabusie! Mordercy! – wypluwal slowa, jakby kazde z nichmusial wyrywac sobie z glebi trzewi.Tlumek zafalowal.Gapie wywrzaskiwali cos w miejscowym dialekcie, z ktoregoJordan niewiele rozumial.Zwrocil sie wiec do ksiedza.Nie wiadomo, czy oni zostali zamordowani! – powiedzial glosno, starajac sieprzekrzyczec narastajacy za jego plecami halas.He? – Ojciec Inian poslal mu ponure spojrzenie.– Co pan mowisz? A niby co im siestalo? Patrz pan.Ten tutaj ma rozciete czolo, ten obok strzaskany bark, a kobieta…A kobieta – wpadl mu w slowo Jordan – zmarla na skutek tak wyrafinowanejtortury, jaka jest zmiazdzenie trzech palcow lewej dloni.Dajmy temu spokoj, ojcze.Te obrazenia powstaly, gdy nad ranem przy wysokiej fali ciala uderzaly o skaly.To co ich zabilo? Magia? – zapytal kaplan ze zloscia, najwyrazniej podraznionykpiacym tonem rozmowcy.Jordan potrzasnal glowa.Moze po prostu utoneli – powiedzial spokojnie, pochylajac sie nad cialembosonogiego mezczyzny.Z kieszeni jego kaftana wyjal dziennik w skorzanej oprawie.Ostroznie rozlepil wilgotne kartki, liczac, ze w srodku znajdzie cos, co pozwoli mu ustalic tozsamosc zmarlego.Rozczarowal sie.Nazwisko na pierwszej stronie bylo juz tylko plama bladoniebieskiego atramentu, a rysunki na pozostalych kartkach niewygladaly wiele lepiej – z trudem dalo sie w nich rozpoznac cos jakby szkice owadow i zwierzat.Jordan wyprostowal sie.Gwar za jego plecami wzmogl sie jeszcze.Wsrod krzykowudalo mu sie wychwycic jedno tylko slowo, to samo, ktore slyszal juz z ust ojcaIniana.Selvenes.Lesni ludzie.Dolne Tarris bylo niewielka rybacka wioska polozona malowniczo nad brzegiemmorza.Dwadziescia lat temu pewien arystokrata wybudowal tu wille, ktora nazwalSol Ceri.Jak latwo sie domyslic, uroki zycia na lonie natury szybko mu sie znudzily i Sol Ceri przeszla w rece przedsiebiorczego don Jamme'a, ktory postanowil zalozyctu uzdrowisko.Jordan nie wrozyl mu powodzenia.Wyjazdy nad morze w celu polepszenia zdrowiastaly sie wprawdzie ostatnio modne, ale polozone na uboczu Tarris nie mialo szans z wielkimi, pelnymi atrakcji uzdrowiskami.Mimo to tej kaprysnej, wietrznej wiosny wTarris przebywalo az czterech kuracjuszy.Piatym mieszkancem Sol Ceri byl DomenicJordan, teraz zmierzajacy szybkim krokiem w strone willi.Nie mogl pozbyc sie wrazenia, ze unoszace sie w przybrzeznej wodzie szczatki "Dei Gratii" kryja w sobie jakas zagadke.Morscy rozbojnicy rozpalali na brzegu ognisko, a gdy statek roztrzaskal sie o skaly, dobijali marynarzy, ktorym udalo sie przezyc.Ale zadna z ran, ktore Jordan widzial dzisiejszego wieczoru, nie wygladala na zadana ludzkimi rekoma.Obrazenia byly zbyt powierzchowne, zbyt chaotyczne.Albo calazaloga "Dei Gratii" utonela, oszczedzajac tym samym rozbojnikom pracy, albo…Druga mozliwosc byla znacznie bardziej przerazajaca.Dwadziescia minut pozniej Jordan wracal ta sama droga, niosac skorzana lekarskatorbe, w ktorej spoczywaly narzedzia czesciej sluzace do rozcinania martwych cial niz do ratowania zycia.Gdy dotarl w poblize plebanii, zapadl juz zmierzch.Wiatrwzmogl sie i zmienil kierunek; wial teraz od strony lak, niosac ze soba j ostry, swiezy zapach trawy.Przed plebania kilkunastu mezczyzn meczylo sie, przytrzymujac niespokojne konie.Wierzchowce rzaly i probowaly sie wyrwac, mezczyzni przekrzykiwali sie nawzajem.Pochodnie w ich rekach gasly co chwila, duszone coraz gwaltowniejszymipodmuchami wiatru.W koncu, nie bez pomocy ojca Iniana, wszyscy znalezli sie wsiodlach, a malo praktyczne pochodnie zastapiono zostaly prostymi latarniami zrogowymi szybkami.Gdy ich swiatla wtopily sie w ciemnosc i w oddali ucichl tetentkopyt, Jordan podszedl do ksiedza.To znow pan.– Ojciec Inian podniosl na wysokosc oczu latarnie, w ktorej plomientrzepotal jak purpurowa ognista cma.– Kim pan wlasciwie jestes, co?Domenic Jordan – powtorzyl ojciec Inian.– I zatrzymales sie pan w Sol Ceri?Jordan przytaknal cierpliwie.Ksiadz obrzucil goscia niechetnym spojrzeniem.W swietle stojacej na stole swiecywidzial wyraznie jego ekscentrycznie czarny stroj, zbyt drogi i elegancki jak nakogos, kto zdecydowal sie odzyskac zdrowie akurat w Sol Ceri.Widzial tez twarzJordana, o cerze bardzo bladej w porownaniu do wiekszosci Okcytanczykow, alezdecydowanie nalezacej do czlowieka zdrowego, nie chorego.Jordan, potwierdzajac przypuszczenia ksiedza, pchnal w jego kierunku wyciagnietyz kieszeni list
[ Pobierz całość w formacie PDF ]