[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Prawdę mówiąc, jeden nie lepszy od drugiego - z tym że Philip tym razem miałtrochę mniej szczęścia.Tak czy owak, był winny.Co gorsza, sfałszował list doCelii.Santiago zbladł jak ściana, kiedy Colter zapytał go o Celię.- Nie ma jej z panem, milordzie? A ten list? Przecież przyniósł go jeden zestajennych.Przysięgam, że puściłem ją na pański rozkaz! Gdybym nie był pewny.Więcej światła na tę zagadkę rzuciła rozmowa z Maritą, chociaż na początkudumnie uniosła głowę i odmówiła odpowiedzi na wszelkie pytania.Zmiękła dopierowtedy, gdy ojciec jej zagroził porządnym laniem.- Tak! - krzyknęła.- Zabrałam ją ze sobą.Tę nędzną dziewkę, bladą iwychudzoną.Zrobiłam to na prośbę twojego przyjaciela! - Azy zalśniły w kącikachjej oczu.- Myślałam, że tego pragniesz.Colter zaklął pod nosem.Marita, wystraszona Jego srogim spojrzeniem,opisała dokładnie spotkanie z Eastonem i przebieg rozmowy.Philip Worth podobnobył szczerze zmartwiony postępowaniem lorda Northingtona.- Powiedział, że na pewno szybko się nią znudzisz, wrócisz do mnie i będzienam tak dobrze jak zeszłego lata.Pamiętasz?- Tak, pamiętam - chłodno odparł Colter - ale chyba moje wspomnieniaznacznie różnią się od twoich.- Przeniósł wzrok na starego Cygana.- Nigdy niesplamiłbym honoru twojej rodziny, przyjacielu.Santiago z powagą pokiwał głową.241SR- Moja córka wciąż żyje w świecie marzeń - powiedział po hiszpańsku.-Wkrótce wydam ją za mąż, to się uspokoi.Błagam o wybaczenie.- To nie twoja wina.Nie mogłeś o niczym wiedzieć.Za to Philip Worth wiedział, gdzie znalezć pieczęć i jak ukryć przemycanedobra.A Celia ciągle czekała na ratunek.Zapłakana Marita opowiedziała im o domuna przedmieściach Dover i o statku.Colter nie słuchał dłużej.Zdawał sobie sprawę,że ma niewiele czasu, aby stanąć w porcie, nim statek odpłynie.Droga wiodła krawędzią postrzępionego klifu.Białe skały błyszczały poostatnich deszczach.Port Dover leżał w niewielkiej zatoczce.O tej porze rokuprzypływ był mniej więcej co dwanaście godzin.Statki wychodziły w morzewczesnym rankiem albo wieczorem.Chryste, pomyślał Colter, nie pamiętam!Na tle szarych chmur zamajaczyły ciemne mury ogromnego zamku,górującego nad portowym miastem.Colter popędził konia.Jeszcze kilka minut.Nakredowych skałach kładły się wieczorne cienie.Już wiedział, że się spóznił.Zeszczytu skały zobaczył na horyzoncie kilka statków, wychodzących w morze podpełnymi żaglami.W porcie nikt nie pamiętał jasnowłosej panny ani człowieka, który mógłbybyć podobny do Eastona.Colter ruszył na poszukiwanie domu, o którym mówiłaMarita.Miał nadzieję, że może tam zastanie Celię.Właściciel domu pod grozbąpistoletu przyznał, że istotnie przebywała u niego pewna młoda dama.- Ale już sobie poszła! - zapewnił ze strachem, zezując na ziejący czerniąotwór śmiercionośnej lufy.- Poszła - powtórzył.- A wraz z nią obaj dżentelmeni.- Obaj? - spytał Colter.- To coraz ciekawsze.Opisz mi ich, człowieku, a niedość, że uratujesz życie, to może jeszcze zarobisz szylinga.Nie trwało długo, nim Colter domyślił się, kim był ów tajemniczy kompanEastona.Harvey.No tak, mogłem się tego spodziewać.Niepoprawny utracjusz,gracz i hazardzista.Człowiek, który postawiłby ostatniego pensa, żeby się założyć oto, czy kot przejdzie na drugą stronę drogi.242SRZgnębiony Colter wrócił do Harmony Hill jedynie po to, żeby zmienić konia, iczym prędzej podążył na północ, do Londynu.W drodze przypomniał sobie słowastarego Hindusa, który przed laty uczył go sztuki masażu.Karma, powiadał Hindus.Przeznaczenie.Zgodnie z odwiecznym prawem obecne czyny decydują o naszymprzyszłym życiu.Człowiek szlachetny odrodzi się w wyższej postaci.Aotr możestać się nawet zwierzęciem.A czym ja będę? - zastanawiał się Colter.Najwyżej węgorzem.Dotychczasnie zrobiłem nic, żeby zasłużyć na coś więcej.Te rozważania pomagały mu niemyśleć o Celii.Ze łzami w oczach błagała go, żeby jej nie zostawiał.Miała rację.Gdyby jej posłuchał, na pewno nie doszłoby do najgorszego.Przy nim byłabybezpieczna.Tylko siebie mógł winić za jej krzywdę.Philip Worth nie zjawił się w swoim londyńskim domu.Lokaj zarzekał się, żego nie widział.- Przysięgam, milordzie.Jeżeli nawet jest gdzieś w mieście, to tutaj ani razunie zaglądał.Colter był wściekły.Na jego widok drżała nie tylko służba Eastona.NawetBeaton wyglądał na mocno przejętego, chociaż starał się zachować niewzruszonąminę.- Proszę wybaczyć, sir, ale już dawno nie widziałem pana w takim stanie -powiedział, kiedy Colter wrócił do domu po drugiej, ale równie bezowocnej jakpierwsza wizycie u Harveya.- Pański lokaj z Harmony Hill.Zabłocone ubranie Coltera rzeczywiście przedstawiało wiele do życzenia.- Renfroe nie jest zwykłym lokajem - wpadł mu w słowo Northington.- Toprzyjaciel rodziny.Nie, daj mi inne buty.Tych nie warto zakładać na taką pogodę.- Milordzie.- Beaton z uporem postawił przed nim świeżo oczyszczoneobuwie, wypolerowane na wysoki połysk.Colter obrzucił go złym spojrzeniem, ale już nie protestował.Beaton sięgnąłpo śnieżnobiały fular i zdecydowanym krokiem podszedł do swojego pana.243SR- Sam to potrafię zrobić - burknął Colter, lecz chwilę pózniej żal mu sięzrobiło wiernego lokaja i poddał się jego zabiegom.- Każ sprowadzić mojego konia - polecił na zakończenie i wybiegł zgarderoby, nie zwracając uwagi na nieme pytanie w oczach Beatona.Poszedł dogabinetu, wziął czystą kartkę, napisał na niej kilka słów i wręczył ją lokajowi, którywłaśnie wszedł z wiadomością, że koń czeka.- Gdybym nie wrócił, musisz dopilnować, żeby to pismo dotarło we właściwemiejsce.Beaton wyciągnął rękę po dokument, lecz z zakłopotaniem popatrzył naNorthingtona.- Jeśli mogę, milordzie.- Nie - cicho odpowiedział Colter.- Nie możesz.W tej sprawie nie ma już nicdo powiedzenia.Dom Morelandów przy Curzon Street znajdował się w niewielkiej odległościod rezydencji Levertonów.Colter pomyślał, że w powrotnej drodze zajrzy doJacqueline.Był jej to winien.Miał nadzieję, że dowie się czegokolwiek o Celii.Drzwi otworzył mu nowy lokaj, Garner, który zastąpił wiekowego Karnsa.- Nie zostanę tu długo, Garner - mruknął Colter i szybkim krokiem minąłprzedsionek.Poszedł prosto na piętro, do pokoju ojca.Drzwi były lekko uchylone.Pchnął je, dał krok do środka i stanął jak wryty.Zsypialni dobiegał znajomy głos.Rozpoznał go natychmiast, chociaż musiał podejśćbliżej, żeby rozróżnić poszczególne słowa.Celia.Brewster niespokojnie pochylał się nad chorym.Poprawił mu poduszkę iciaśniej otulił ciepłym kocem.Celia przyglądała się temu w milczeniu.Serce waliłojej jak młotem, ręce drżały, a gardło miała ściśnięte
[ Pobierz całość w formacie PDF ]